czwartek, 31 stycznia 2019

22. Refleksje związane z hipotezą inflacji


   Jak już wiemy, maksymalna siła z jaką odpychają się wzajemnie dwa plankony jest bardzo, wprost niebotycznie wielka, nawet jak na naszą skalę wielkości. To ok. 192·1043 N. To od razu nasuwa myśl, że tak właśnie mógł rozpocząć się Wielki Wybuch – materia maksymalnie ściśnięta (jak sprężyna), przy tak ogromnej sile powszechnego odpychania, musiała się rozszerzać bardzo szybko. [Z początku było ogromne przyśpieszenie, malejące do zera w momencie, gdy masa stała się zerowa i nastąpiła przemiana fazowa. Od tego momentu ekspansja zyskała cechy ruchu bezwładnego.] Ten proces przyśpieszonej ekspansji (na samym początku) nazwałem URELA (Ultra-relativistic acceleration). Nieco wcześniej (1981) Allan Guth wpadł na pomysł Inflacji. Ja o tym dowiedziałem się znacznie później. Zakładam, że czytelnicy coś wiedzą o hipotezie inflacji. Wystarczy hasło w Wikiedii. Przejdę więc od razu do sedna.
    W poprzednim poście zwróciłem uwagę na ogrom maksymalnej siły odpychania między plankonami. Ta ogromna siła od razu skojarzyła mi się z hipotezą inflacji. Również tam jakaś ogromna siła spowodowała nagły, nawet wykładniczy wzrost rozmiarów tego [Tego? Właściwie osobliwości, pomimo, że ta jest zerem...], co miało stać się Wszechświatem. [Tak dla ścisłości, inflacja miała zacząć się (z powodu tego osobliwego zera) dopiero po jakimś czasie. Chytry unik. Czy dzięki temu jest bardziej wiarygodna?] Tam była to jakaś nie sprecyzowana do końca siła, energia próżni, jakieś niedopasowanie ni stąd ni zowąd, a my wiemy, że była to po prostu grawitacja. Zresztą ta siła (o dziwo) jest nazywana grawitacją odpychającą, a przy tym bazuje na wiadomej przecież masie Plancka, bardzo wielkiej w porównaniu z masą wszelkich znanych cząstek.
Skąd to inflacyjne odpychanie, skoro oficjalnie grawitacja, to tylko przyciąganie, a w dodatku zakrzywiona przestrzeń? Widocznie istnieje, jeśli pomysł (z rękawa) inflacji daje możiwość jakiegoś wyjaśnienia faktów. „Jeśli to się stało, to widocznie musiało być jakieś odpychanie”... w postaci bąbla (zakrzywiona przestrzeń) jakiegoś pola inflatonowego (bo inflacja). Może to mniej naukowe, ale w dalszym ciągu naukowe. Grawitacja dualna nie mieści się w tym unaukowionym zbiorze prawdulek.
    Ja wymyśliłem byt elementarny absolutnie (o tejże masie) i grawitację dualną, dzieki czemu energia próżni ma już swoje konkretne źródło. Inflacja jest ekspresją intuicji, a Urela, jako konkretne zjawisko fizyczne, uwarunkowane przez uniwersalne prawa przyrody, bazuje na dualnej grawitacji i stanowi skonkretyzowanie rzeczy na bazie przyczynowości (a nie według schematu: fakt empiryczny → hipotezy dopasowujące się do niego, hipotezy bazujące na obowiązujących aktualnie paradygmatach i teoriach, zgodnie z inwencją twórczą zaangażowanych w sprawę.). Znamienne jest to, że Allan Guth wymyślił jakąś „odpychającą grawitację”, a nie pomyślał o możliwości istnienia grawitacji dualnej. Właśnie dzięki niej nie istnieje potrzeba posługiwania się takimi hiperabstrakcyjnymi pojęciami, jak: cząstki i pola Higgsa, energia próżni, fałszywa próżnia, pole inflatonowe; nie istnieje (w tym zakresie badań) potrzeba stosowania hipermatematyki. Niepotrzebna jest też hiperprzestrzeń i supersymetria. [Zatem moje wymyślałki są wyłącznie pseudonauką...] Godne więc najwyższego uznania jest to, do czego można było mimo wszystko dojść wychodząc z przesłanek kwantowych i od góry, to znaczy bazując na wielkościach danych obserwacji (obserwable); w dodatku bez liczenia się z grawitacją, która jest przecież (zgodnie z powszechnym nawykiem myślowym), oddziaływaniem supersłabym. Tak, bez liczenia się z grawitacją, a wraz z tym mimo wszystko uwzględnienia jej na poziomie plackowskim w hipotezie-odgadnieniu (inflacja) bez należytej bazy pojęciowej. To godne uznania (dla intuicji). Mi było dużo łatwiej, gdyż uznałem grawitację za oddziaływanie podstawowe, wobec którego inne oddziaływania są efektem złożoności i przyjąłem za bazę jej dualność. W dodatku nie zasłaniały mi widoku niebotyczne fluktuacje wykluczające wgląd w ten zakres rozmiarowy, z powodu uwarunkowań kwantowych (już a priori). To nie wielka rewolucja. To drobny zabieg, mały kroczek naprzód (raczej nie do tyłu). Tak nawiasem mówiąc, ta zbieżność (Inflacji z Urelą) pośrednio świadczyłaby o tym, że rzeczywiście grawitacja stanowi klucz do wszystkiego. Nic dziwnego, że nie udało się jej dokooptować do pozostałych oddziaływań jako wtórnego kopciuszka. To, że teraz (chyba nie tylko w mych pracach) triumfuje swą wielkością, choćby po kryjomu (...), w pełni uzasadnia dotychczasowe niepowodzenia. Otrzymana (wprost na kilka sposobów) „uniwersalna siła” mogłaby na to wskazywać. Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na to, że istnienie odpychania grawitacyjnego jest, zgodnie z przedstawioną tu koncepcją, naturalną konsekwencją istnienia przyciągania. Uświadomienie istnienia niedoboru masy grawitacyjnej dało też możliwość zrozumienia, dlaczego grawitacja w naszym percepowalnym otoczeniu, jest aż tak słaba.

środa, 30 stycznia 2019

21. Zagadnienie siły wzajemnego oddziaływania plankonów.

Plankony, choć są bardzo małe, tworzą świat odmienny, świat grawitacji. Tym różnią się od cząsteczek gazu doskonałego jak przyroda od matematyki (czyli wobec nich trzeba zastosować inną matematykę…). Mają przecież określone rozmiary, choć przy tym mogą wnikać się wzajemnie (ale nie przenikać) będąc tworami prawdziwie elementarnymi (fizycznie). Z nich zbudowana jest materia substancjalna i promieniowanie, każda cząstka i każde ciało. By stworzyć (na papierze) zasady budowy trwałych układów plankonowych, podstawy dla budowy elsymonów, czyli znanych nam cząstek (w sensie równowagi wewnetrznej i ich względnej odporności na destrukcyjne wpływy zewnętrzne), wskazane jest przede wszystkim zbadanie oddziaływania między dwoma plankonami tworzącymi układ odosobniony, zbadania wielkości siły z jaką oddziałują (w zalezności od wzajemnej odległości).  Znajomość energii potencjalnej oddziaływania, to jeszcze nie wszystko dla pełnego opisu. 
Na tym etapie opiszemy układ w sposób statyczny, to znaczy nie rozważając ruchu względnego (naszych dwóch) plankonów. [W szczególnym przypadku oba okrążają wspólny środek masy, a w przypadku skrajnym mają miejsce drgania wzdłuż osi łączącej je.] Dynamiką w odniesieniu do tego przypadku skrajnego, zajmiemy się dalej. Obliczymy siłę przyciągania (i odpychania) w funkcji odległości między ich środkami. Rzecz zbadaliśmy w odniesieniu do układu dwóch punktów materialnych. Interesujące, czy otrzymamy wyniki zbieżne z wynikami tamtego badania, które posiada cechy ogólności i uniwersalności. To rodzaj sprawdzianu dla modelu plankonowego.
     Jak wiadomo, w bardzo krótkim zasięgu (przy bardzo dużym wzajemnym zbliżeniu) istotym czynnikiem staje się niedobór masy. Należy to więc uwzględnić w naszych badaniach. Powinniśmy też uznać, że w przypadku ruchu względnego plankonów, wyniki tych badań powinny pozostać w mocy. Oddalone od siebie plankony przyciągają się grawitacyjnie, stanowią przy tym, zgodnie z założeniem, układ zamknięty. Niech początek układu współrzędnych związany będzie z jednym z nich. Rozważymy wielkość siły w zależności od odległości drugiego od początku układu r. Intuicja podsuwa nam wykres poniżej. Czy wykres ten odpowiada rzeczywistości?
 Sprawdzimy to w naszym badaniu.
  Zaczniemy oczywiście od zbudowania wzoru na siłę. Oprzemy się w tym celu na newtonowskim prawie powszechnego ciążenia, przy czym uwzględnimy to, że masa układu wraz ze zbliżaniem się jego elementów, stopniowo maleje. Ponieważ we wzorze na masę zbilansowaną nie występują żadne ograniczenia na wartość r, wzór na siłę, który otrzymamy, słuszny powinien być dla każdej odległości. Wzór ten traktować można jako modyfikację prawa Newtona. By uwzględnić ubytek masy bazujemy oczywiście na wzorze:
wyprowadzonym w początkach naszych rozważań na temat plankonów. Otrzymujemy więc wzór następuący:
Dzielimy przez 4 gdyż masa jednego elementu równa jest m*/2. Otrzymaliśmy wyrażenie bardzo podobne do wzoru (10) w artykule poświęconym punktom materialnym. Widzimy, że siła jest tu dodatnia w całym zakresie wartości r, że wzór ten nie określa zwrotu działającej siły (przyciąganie – odpychanie), gdyż nie uznaje, na razie, możliwości istnienia odpychania. Wiemy, że ma ono miejsce gdy odległość między środkami plankonów mniejsza jest niż połowa długości Plancka. By nałożyć ten warunek, należy we wzorze (**) dostawić czynnik, który czyni zadość naszej potrzebie:


Identycznie jak w przypadku oddziaływania dwóch punktów materialnych, a także gdy wyznaczaliśmy energię potencjalną oddziaływania plankonów. Otrzymujemy zatem:
Zbadajmy funkcję F(r). Różniczkujemy ją i przyrównujemy pochodną do zera w poszukiwaniu ekstremum (ew. punktu  przegięcia): 
 W samym obliczeniu, jak widać, czynnik Γ nie odgrywa roli. Co najważniejsze, widzimy, że rzeczywiście funkcja nasza posiada ekstremum (ew. p. przegięcia) i to w dwóch punktach. Choć nie pasuje to do intuicyjnych przewidywań, otrzymane przez nas wartości r odpowiadają tym, które otrzymaliśmy w odniesieniu do dwóch punktów materialnych. To zachęca. W kontynuacji naszego badania stwierdzamy, że w pierwszym punkcie jest maksimum, w drugim zaś punkt przegięcia (nie minimum, gdyż dla wartości r mniejszych siła jest ujemna (czynnik Γ < 0)). Oto wykres:
Wartość siły w tych punktach:
Dokładnie  to samo, co otrzymaliśmy w odniesieniu do punktów
materialnych. Jak pamiętamy, ta największa siła przyciągania nosi nazwę  siły Plancka.
Asymptoty:   
  Znów zastanawia ogromna wartość maksymalnej siły przyciągania:   
                                                                   F1 3·1043N
Stwierdziliśmy to już w artykule pświęconym punktom materialnym. To liczba ogromna! To świat zupełnie inny! Czy naprawdę inny? [Jak pamiętamy, istnieje też maksymalna siła odpychania, 64 razy większa. Na wykresie powinno być minimum absolutne zamiast asymptoty pionowej. Ale to nie wynika bezpośrednio z naszych aktualnych rozważań.]
   Cechy przyrody nie zależą od skali. To ta sama przyroda. Po prostu, przyroda percepowalna jest bardziej złożona. [Jeśli wymieszamy proszki niebieski i żółty, otrzymamy, w naszej percepcji, kolor zielony. Dziś naszą prawdą jest zieleń.]  To, co dane jest naszym zmysłom i dotrzeć może do naszej świadomości, będąc wynikiem nałożenia się i wymieszania bodźców, jawi się nam jako inna jakość i stanowi podstawę dla teorii, które wymyślamy i rozwijamy. Dzisiejszy opis przyrody ma siłą rzeczy charakter fenomenologiczny. Oczywiście to jeszcze nie wystarczy. Świat „podwymiarów”, choć wymaga innego podejścia, nie jest inny. W nim obowiązują te same prawa podstawowe.  
A wracając do rzeczy, ta ogromna wartość siły pomaga uzmysłowić jak silna (w odpowiedniej skali) jest grawitacja. Otrzymaliśmy ten wynik nie po raz pierwszy. Mogliśmy się go spodziewać pomni wyniku badania oddziaływania dwóch punktów materialnych, wyniku przecież bardziej ogólnego. Wynik ten potwierdza też wyrażony już pogląd, że grawitacja stanowi bazę dla wszystkich oddziaływań (wraz ze silnymi, oczywiście). Sam wykres (powyżej) jest właściwie identyczny z wykresem opisującym oddziaływanie wzajemne dwóch identycznych punktów materialnych.
Godne uwagi jest także to, że w pewnym przedziale (L/2, L) siła rośnie wraz z oddalaniem (aż do osiągnięcia swej maksymalnej wartości, o której przed chwilą mówiliśmy). Nie jest to zbieżne z naszymi nawykami myślowymi (siła w polu centralnym maleje wraz z odległością). Upoglądowieniem tego może być naciąganie gumki. Interesujące jest, że cechę tę posiadają oddziaływania w układach gluonowo-kwarkowych. Mowa o tak zwanej asymptotycznej swobodzie (asymptotic freedom) i uwięzieniu (z tego powodu) koloru (color confinement), co sprawia, że nie jest możliwe bezpośrednie zaobserwowanie kwarków. Sądząc po wynikach naszych rozważań, przypuszczać można, że zasięg „sklejenia” kwarków jest na tyle krótki, że porównać go można z długością Plancka. Być może rzeczywiście kwarki stanowiły pierwotny strukturalny element panelsymonu w chwili poprzedzającej początek ekspansji. A gluony? W modelu grawitacji dualnej jakby tracą rację bytu. W przypływie arogancji powiedziałbym nawet, że pomysł wskazujący na potrzebę istnienia cząstek „przekazujących siły”, w odniesieniu do pola grawitacyjnego, nie jest adekwatny. To pole podstawowe, baza dla pozostałych oddziaływań. Grawitony? To nie ten kierunek. Można bez nich. Są bowiem wyłącznie produktem określonego paradygmatu, który działa jeśli bez reszty zawierzymy obserwablom. A teorię zawsze można dopasować (dla zgodności z paradygmatem). Niektórzy zaczynają już dostrzegać (na razie podejrzewać, bez możliwości uzasadnienia podejrzeń) że poszukiwania grawitonu, to syzyfowa praca. Czy mylę się? Niech ktoś to udowodni. Wskazówka: poszukać faktów przyrodniczych (a nie argumentów bazujących na teorii tej, czy innej), przeczących grawitacji dualnej, innymi słowy, faktów, których wyjaśnienie racjonalne na tej właśnie bazie, nie jest możliwe lub prowadzi do oczywistych sprzeczności natury empirycznej. Warto przy tej okazji przypomnieć sobie, że model ten generuje bardzo dużo antycypacji, które można sprawdzić nawet dziś (po uniezależnieniu się od aktualnych nawyków myślowych). 
   Pole jest bytem, którego nie można oddzielić od materii. W gruncie rzeczy materia, każde ciało i każda cząstka, to pole, pole grawitacyjne, w postaci bardzo skondensowanej. Już słynny wzór Einsteina (mc²) stanowi upoglądowienie tego. To jednak za mało. By poznać prawdę o grawitacji, należy zejść znacznie niżej, ku „podwymiarom” grawitacji elementarnej, ku plankonom. Wyprowadzony przez nas wzór daje temu świadectwo. Plankon jest skrajną kondensacją pola grawitacyjnego, a także jego elementarnym źródłem, jedynym istniejącym. W związku z tym nie istnieje nieskończona ciągłość w głąb tak, jak nie istnieje fizyczna osobliwość. W tym tkwi źródło kwantyzacji (także pola grawitacyjnego). 


            
                                    




















wtorek, 29 stycznia 2019

20. Jak to jest z grawitacyjną dylatacją czasu? Czy rzeczywiście istnieje?

    W poprzednim poście, opisującym oddziaływanie elektronu z fotonem,  a poprzez to reakcję fotonu na pole grawitacyjne, celowo nie rozważałem możliwości istnienia grawitacyjnej dylatacji czasu. Czas się i tym zająć.

    Istnienie grawitacyjnej dylatacji czasu (tutaj, w szczególności w odniesieniu do fotonu z naszego przykładu) jest rzeczą dość kłopotliwą, gdyby spojrzeć na to całościowo. Mielibyśmy między innymi lokalne niedopasowanie czasowe do czasu globalnego kosmicznego, nieprzeliczalną liczbę takich niedopasowań (już bez zaglądania do czarnej dziury). Który z czasów mierzonych jest właśnie tym globalnym? A może ten globalny, wspólny po prostu nie istnieje? No to jak to się stało, że Wszechświat wybuchł jako całość w jednym momencie, będąc obiektem samouzgodnionym, samouzgodnionym przez cały czas trwania Ureli (albo inflacji)? Jak to jest, że horyzont Wszechświata, niezależnie od tego w którą stronę patrzymy, znajduje się jednakowo daleko, że obowiązuje zasada kosmologiczna, której obserwacyjnym potwierdzeniem jest empiryczne prawo Hubble'a? Czy wspólczynnik H (jak wiadomo, określający wiek Wszechświata) w odniesieniu do jednakowo oddalonych (od nas) obiektów jest u nich bezwzględnie jednakowy? Czy może być jednak różny z powodu innego środowiska grawitacyjnego? Mamy więc dodatkową ewentualną przyczynę niepewności przy wyznaczaniu wartości tego współczynnika. A tak bardziej ogólnie, czy mogłyby istnieć globalne procesy (o charakterze kosmologicznym) bez pełnego uzgodnienia czasowego? A może nie istnieją (Także nie istnieje ciemna energia...)  Same kłopoty. Znów mamy konflikt 
między lokalnością obserwabli, a nielokalnością Wszystkości – czas globalny.
    A teraz wyobraźmy sobie, że obserwujemy z zewnątrz bieg światła przez obszar o dużym potencjale grawitacyjnym, np. w poblizu gwiazdy neutronowej. Jeśli istnieje grawitacyjna dylatacja czasu, to tam widzimy nie tylko to, że częstotliwość promieniowania jest mniejsza niż u nas. [Tę rzecz nie można bezpośrednio stwierdzić, gdyż światło to, gdy dociera do nas, po wydostaniu się z tego obszaru, ma już normalną częstotliwość.] Jeśli tam czas płynie wolniej, to powinniśmy stwierdzić, że także prędkość światła tam jest mniejsza, co dałoby się zmierzyć i na podstawie tego zawyrokować. Ale zanim tym się zajmiemy, zastanówmy się. Jeśli tam, w pobliżu gwiazdy neutronowej czas płynie wolniej, to to, co widzimy, przedstawia nam czasy odległe, może nawet sytuację sprzed miliardów lat. Ale w tych czasach, w wielu przypadkach jeszcze takich gwiazd neutronowych nie było. Gwiazdy neutronowe powstają nawet teraz jako wynik eksplozji gwiazdy supernowej. I masz babo placek.
    A wracając do pomiaru prędkości światła... Po co jakieś zegary wysyłać na orbitę? Wystarczy sprawdzić czas, w jakim impuls świetlny przebywa określoną drogę. Można to zrobić tak. Rozdzielić wiązkę światła na dwie. Jedna przechodzi przez obszar o innej, np. silniejszej grawitacji, nawet na powierzchni Ziemi – ponad górą, a druga tunelem pod nią (grawitacja słabsza). Potem spowodować, by się spotkały (w interferometrze) po przebyciu identycznych dróg. Jeśli prędkość tej, która przeszła w silniejszym polu grawitacyjnym, nawet przez chwilę jest mniejsza, interferometr od razu to wykryje. Po tysiącach impulsów, może uda się wykryć (lub nie) oczekiwane opóźnienie.        Załóżmy, że takie opóźnienie zostanie zarejestrowane. Czy to od razu oznacza, że istnieje grawitacyjna dylatacja czasu? To nie takie proste. W polu grawitacyjnym (dodatkowym) większa jest długość fali. Można więc przypuszczać, że pojawi się obraz interferencyjny charakterystyczny dla opóźnienia (nawet bez zmiany prędkości). Nie musi to oznaczać wcale rzeczywistego opóźnienia czasowego. Należałoby więc w badaniu uwzględnić rzecz – czy „zakłócony” obraz interferencyjny spowodany jest wyłącznie zmianą długości fali, czy także dylatacją czasu przewidywaną w powszechnie przyjętej interpretacji OTW. Może się to da roztrzygnąć.
    Tu pojawiłby się inny problem. Otóż prędkość niezmiennicza jest przecież prędkością nielokalną, prędkością ekspansji Wszechświata (zgodnie z zasadą kosmologiczną). Jak więc oczekiwać jej lokalnej zmiany? 
    Mniej kłopotliwym rozwiązaniem byłoby zrezygnowanie z dylatacji czasu (lub uznanie jej za skrót myślowy z wymogów matematycznych, a nie faktyczny efekt fizyczny). Oto wzór bazujący na OTW, a wyrażający względną zmianę częstotliwości promieniowania (fotonu) w różnych punktach tego samego pola grawitacyjnego, przedstawiający grawitacyjne przesunięcie widm ku czerwieni.
                                                          (ν' – ν)/ν = Δφ/c2
Jeśli wyrazimy częstotliwość za pomocą okresów fali, to otrzymamy:
                                                         (T – T')/T' = Δφ/c2                     (*)
Dotyczy to fal elektromagnetycznych. Czy także dotyczy to wskazań zegarów (chodzi o zegary absolutne)? Tak się sądzi. Czy słusznie? Formalnie, tę zmianę wskazań zegarów zapisać można tak:
                                                              Δt/t = Δφ/c2                          (**)   
w odniesieniu do dwóch punktów o różnych potencjałach tego samego pola grawitacyjnego. Czy wzory (*) i (**) są tożsame? A może to rodzaj dość szczególnej niefrasobliwości (to tak fajnie i w dodatku tak rewolucyjnie...) Przecież okres fali, to nie upływ czasu poza tą falą (na zewnątrz od fotonu). [A jeśli w danym obszarze nie ma promieniowania? To jak tam stwierdzić grawitacyjną dylatację czasu? Ciało spada wolniej, niż spada?] A tak właśnie poczynają sobie autorzy podręczników (już nie mówiąc o konsumentach wiedzy, nie zawsze krytycznie oceniających doniesienia). Chodzi więc o dylatację czasu jako obiektywną rzeczywistość, czy też o interpretację (dosyć atrakcyjną medialnie)? Tak, zgadzam się. To bardzo infantylne podejście. Niektórzy zadziorni blogowicze nazywają przemyślenia nie po linii, pseudonaukąA mnie się przypominają piękne szaty króla.
Niektórzy uważają czas za byt obiektywnie nie istniejący. Jak widać, mamy dwie skrajności: z jednej strony mamy upływ czasu uwarunkowany przez lokalne pola grawitacyjne, co powoduje wprost nieoznaczoność upływu czasu z nieco większej perspektywy, z drugiej zaś całkowity jego brak w spojrzeniu ogólnym pomimo akceptacji drugiej zasady termodynamiki (niemalenie entropii). Wszak równania fizyki są niezmiennicze względem strzałki czasu. Jeśli odrzucimy te dwie skrajności, pozostanie czas globalny, kosmiczny – czas jedyny istniejący, w pełnej zgodności z zasadą kosmologiczną.
  Ad rem: foton w polu grawitacyjnym. Efektem fizycznym byłaby, uwarunkowana grawitacyjnie, zmiana częstotliwości (a więc energii) fotonu. Na energię fotonu przelatującego w polu grawitacyjnym składają się: energia własna hv0 (w obszarze niegrawitacyjnym) i ujemna energia potencjalna, jaką posiada foton w danym punkcie, dokładniej: energia jego oddziaływania grawitacyjnego ze źródłem pola. [Już wiemy dlaczego oddziaływuje – wskutek indukcji grawitacyjnej zyskuje masę. Opisałem to w poprzednim poście.] Energia łączna jest więc mniejsza, co manifestuje się dłuższą falą. Tak rozumując dochodzimy do wzoru bardzo podobnego do tego przewidywanego przez OTW. 
Tutaj: M – masa źródła pola grawitacyjnego (zewnętrznego dla fotonu), r – odległość od źródła, φ – potencjał pola tam, gdzie znajduje się nasz foton. 
    Podkreślić warto, że wyrażenie z prawej strony (zależność od potencjału grawitacyjnego) jest ogólniejsze – pana fotona nie obchodzi przecież co jest źródłem pola. Dla niego jest ono nierozpoznawalne.
    Czy zmiana parametru fotonu oznacza od razu zmianę upływu czasu tam, w tym miejscu – zmianę tam parametrów czasoprzestrzeni? Tak, jeśli czasoprzestrzeń jest bytem ontologicznym, a nie rezultatem określonej procedury matematycznej. Geometria Minkowskiego (czasoprzestrzeń), już pomijając geometrie nieeuklidesowe (Riemann, Łobaczewski), stanowi zabieg matematyczny, jest świetnym patentem dla opisu tego, do czego prowadzi niezmienniczość prędkości światła. Szczególną teorię względności można jednak przedstawić (bardziej zrozumiale dla ucznia) bez tej geometrii*.
    Chodzi więc o zmiany w samym fotonie, indukowane przez zewnętrzne pole grawitacyjne. Bez angażowania w to czasu. Zmiana szybkości upływu czasu czyniłaby „nowe” cechy fotonu trwałymi, bo przecież „spóźnił się na pociąg”. Foton po wyjściu z pola grawitacyjnego, jeśli się spóźnił, już nie może powrócić do swej pierwotnej, źródłowej postaci. [By nadrobić straty, nasz foton musiałby trafić na jakieś pole antygrawitacyjne. Skąd by się mialo ono wziąć?] A przecież promieniowanie gamma lub rentgenowskie z okolic gwiazd neutronowych i (ew. czarnych dziur) – pole grawitacyjne jest tam bardzo silne; raczej świadczy o tym, że fotony „osłabione”, po wyjściu z pola grawitacyjnego, swej pierwotnej postaci. W dodatku nie ma powodu do przypuszczeń, że przybywają z opóźnieniem. Zresztą, czegoś takiego nie dałoby się wykryć. Rozkład jazdy nie obowiązuje.

„Tak, ale przecież mamy zegary atomowe i zgodność przewidywań teorii z opóźnieniem rejestrowanym w polu o większym natężeniu.” Otóż w samych zegarach atomowych zachodzą w gruncie rzeczy te same zjawiska, co z pojedyńczym fotonem (wydłużenie fali) Zegary zbudowane są z materii oddziaływującej elektromagnetycznie – procesy wymiany fotonów. Nic dziwnego, że mamy potwierdzenie. Potwierdzenie czego?

„A co z czarnymi dziurami?” Od razu pada spontaniczne pytanie. Także ten problem rozgryzłem, oczywiście na bazie grawitacji dualnej. Czarna dziura jest obiektem zamknietym grawitacyjnie, bez osobliwości, a materia w jego wnętrzu jest jak najbardziej nam znana, choć w (byłych gwiazdach) bardzo skondensowana. Średnia gęstość takiego obiektu jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu jego masy. Łatwo to wyliczyć i sprawdzić w odniesieniu do odpowiednio masywnego jądra galaktyki. Może być nawet mniejsza od gęstości wody. Co najważniejsze w kontekście naszych rozważań, nie ma tam dylatacji czasu. Po prostu nie jest potrzebna, by wszystko grało. Dylatacja nawet by przeszkadzała (w tym graniu, z powodu fałszywych tonów).
    Dylatacja czasu – owszem ma miejsce, ale nie grawitacyjna-lokalna, lecz kinematyczna, także globalna, kosmologiczna, stwierdzana lokalnie dla konkretnych obiektów odległych w związku z ich dużą stosunkowo prędkością oddalania się. Stwierdzić to można i wolno (nawet obliczyć), gdyż przestrzeń Wszechświata jest płaska. [Sprawą tą zająłem się w serii artykułów pod wspólnym tytułem „Katastrofa horyzontalna”] Odkryte obserwacyjnie (empirycznie) prawo Hubble'a, pośrednio oznacza też istnienie czasu globalnego. Dodajmy do tego zadziwiającą jednorodność promieniowania tła (Penzias, Wilson). Jego drobne niejednorodności spowodowane są nie przez niejednorodności upływu czasu, lecz przez chaos, jaki wytworzył się podczas przemiany fazowej – chaos, a w nim lokalne niejednorodności temperatury już w samych początkach hubblowskiej ekspansji. Do problemu grawitacyjnej dylatacji czasu powracam dosyć często w swych artkułach. 
*) Przedstawiłem to w swej książce: Elementarne wprowadzenie do szczególnej teorii względności, nieco... unaczej (Wyd. Poligraf 2018)




niedziela, 27 stycznia 2019

19. Co się dzieje podczas bezpośredniego kontaktu elektronu z fotonem?


    Pod koniec poprzedniego postu napomknąłem o zderzeniach. Kontynuujmy ten motyw.
Interesujace z punktu widzenia psychologicznego jest to, że w ogóle rozważa się coś takiego (odbicie doskonale sprężyste w zerowym zasięgu), jakby to naprawdę miało miejsce w przyrodzie. Przykład szczególny stanowić mogą zderzenia swobodnych elektronów z pojedyńczymi fotonami, traktowane jak zderzenia sprężyste centralne kul. Tak w każdym razie odbierają rzecz zaineresowani nauką młodzi ludzie. Tak też często interpretowany jest efekt Comptona w szkołach (oczywiście niesłusznie, ale z nieco innego powodu). A jednak  fizycznie (odbicie doskonale sprężyste w zerowym zasięgu) to przecież absurd. „To jednak tylko rodzaj przybliżenia” – rzekłby ktoś... Przybliżenia oddalającego od rzeczywistości także wyobraźnię, którą chcemy u młodych rozwijać tak, by tę rzeczywistość przybliżała. Jeśli już w szkole wychodzi się z takich i podobnych założeń a priori, to nic dziwnego, że pojawiają się, nawet dosyć często, automatycznie i bezrefleksyjnie, sądy niezbyt poprawne nawet u ludzi nauki. Stereotypy ukształtowane w młodości żyją własnym życiem i są tym mocniejsze, im są bardziej irracjonalne. Już nie chcę podawać przykładów spoza fizyki.
    Ad rem. Spróbujmy opisać (jakościowo), co się może stać, gdy elektron zbliży się do fotonu. [Spróbujmy opisać to, nie bazując na mechanice kwantowej, w sposób jakby mechanistyczny. To nie znaczy, że lepiej. To znaczy, że trzeba spróbować.] Prędkość elektronu względem innych ciał nie ma tu zupełnie znaczenia. Inne ciała nie mają z tym nic wspólnego, są daleko poza naszym układem, a nawet o elektronie nic nie wiedzą. W dodatku zbiór ich prędkości względem naszego elektronu [0,c) wyklucza sens zajmowania się jego energią kinetyczną, której wartość zależy od układu odniesienia – o jednoznaczności nie ma tu mowy. A jednak, wśrod astronomów są tacy (Celowo nie przytaczam nazwisk, bo są dosyć znani i cytowani – stąd wiem o nich.), którzy kosmiczne promieniowanie rentgenowskie tłumaczą tym, że „elektrony wysokoenergetyczne podczas zderzenia z fotonami promieniowania reliktowego przekazują im energię, czyniąc z nich fotony promieniowania rentgenowskiego, a nawet gamma.” Co znaczy: „wysokoenergetyczne”? Mowa przecież o energii kinetycznej, która zależy od układu odniesienia. Foton nie rozpoznaje energii kinetycznej elektronu poruszając się przecież z właściwą mu prędkością niezmienniczą.
Elektron spotkał się z fotonem. Zatrzymajmy kadr w momencie największego ich zbliżenia. Prędkość elektronu względem otoczenia nie stanowi tu żadnego faktoru.] Obaj gracze są elsymonami. Pole grawitacyjne elektronu w momencie jego zbliżenia do fotonu, powoduje deformację wzajemną obydwu. Następuje polaryzacja w układzie drgań plankonów tworzących je – indukcja grawitacyjna). Tym samym, foton staje się źródłem nieskompensowanego pola grawitacyjnego. Przyciąga elektron (i sam jest przyciągany). [Z tego też powodu bieg światła odchylany jest w silnym polu grawitacyjnym (nie koniecznie za sprawą zakrzywienia przestrzeni).] Mamy tu analogię w odniesieniu do elektrostatyki – indukcja elektrostatyczna (jak skrawki papieru w polu potartego przedmiotu). W naszym układzie ma miejsce oddziaływanie grawitacyjne. Jak wiadomo, w polu grawitacyjnym zwiększa się długość fali promieniowania (wbrew powszechnemu przekonaniu, bynajmniej nie z powodu grawitacyjnej dylatacji czasu, w każdym razie tak śmiem sądzić), ale to tylko na moment kontaktu*. 
Zaraz po tym promieniowanie, a więc i foton, powraca do swego stanu pierwotnego, do pierwotnej energii. W doświadczeniu nie może to być uchwycone. Możliwe do uchwycenia jest jednak rozproszenie, zgodnie z zasadą zachowania pędu. Już to sugeruje, że model grawitacyjności fotonu jako elsymonu jest niesprzeczny. Sama zmiana pędu świadczy o tym, że uczestniczy on w oddziaływaniu. Jakim? Oczywiście grawitacyjnym.
     Z opisu tego absolutnie nie wynika, że w wyniku takiego oddziaływania zmienia się sam foton (jego częstotliwość). Już strukturalność fotonu taką rzecz wyklucza. Zmienić się może co najwyżej kierunek jego ruchu (także elektronu).
     Tak na marginesie, wracając do oddziaływania fotonu, warto zauważyć, że zakłócenia zachodzących w nim drgań wewnętrznych, a tym indukcyjne wywołanie jego grawitacyjności, spowodować mogą tylko cząstki masywne (nawet elektron). Foton samotny nie jest źródłem pola grawitacyjnego. Nic dziwnego, że wiązki świetlne ze sobą nie oddziaływują. Model plankonowy wyjaśnia również ten fakt. [A jeśli cząstka posiada masę ujemną? To foton odchyla się w przeciwną stronę. Sądzę, że w przyszłości zaistnieje szansa sprawdzenia tego. Rozpraszanie światła na neutrinach? Być może tak będzie można odkryć, że rzeczywiście neutrina mają masę ujemną... O neutrinach w eseju im poświęconym.]
Choć wszystko to brzmi raczej logicznie, nieodzowne są badania... nawet jeśli to wszystko skwitujesz Czytelniku jako „fantazjowanie dla ubogich”. Jeśli tak skwitujesz, to albo nie czytałeś wszystkiego, albo już jesteś zaprogramowany. Decydujące znaczenie ma eksperyment, a ten, jak na razie nawet nie próbował obalić modelu, który ze sporą dozą arogancji przedstawiam w swych pracach. Przy tym fakty znane, raczej potwierdzają go (w każdym razie nie falsyfikują). 

*) Wyjaśnienie sprawy dylatacji czasu – w następnym poście.

piątek, 25 stycznia 2019

18. Hipotetyczny gaz plankonowy – przemyślenia w konfrontacji z danymi kosmologicznymi


   Załóżmy, że na początku do czynienia mamy z „gazem” plankonowym, którego wszystkie elementy są sobie równoważne. Ten gaz, jeśli ilościowo jest ograniczony, nie może na dłuższą metę tworzyć jednorodnego statycznego kontinuum, nawet jeśli taki jest jego stan początkowy. Pamiętamy przecież o właściwościach plankonu. Stąd mamy „gaz” (w cudzysłowiu). [A tak na marginesie, czy może istnieć stan absolutnie początkowy, czyli stan, od którego zaczyna się istnienie czasu? Czy w ogóle możliwe jest istnienie nieczasu?]  
  Jeśli układ ten jest przestrzennie ograniczony, to także istnieje nieskompensowana grawitacja przyciągajaca plankony, zwłaszcza te, które znajdują się w obszarze skrajnym. Sam układ posiada wtedy centrum (też grawitacyjne). W tym przypadku statyczność zostaje naruszona.
  Jeśli jednak układ jest nieograniczony, nieskończony, to mamy (przy warunkach statyczności i jednorodności) sytuację, w której ruch względny nie istnieje wskutek pełnego zbilansowania sił (siła wypadkowa działająca na każdy element równa jest zeru). W kontekście zastanowień kosmologicznych, byłaby to też absolutna wieczność pozbawiona czasu. Sądząc już po istnieniu autora tego popełnienia, nie jest to możliwe. [Oczywiście przy założeniu, że nie istnieje czynnik zewnętrzny, transcendentalny, który miałby zapoczątkować ruch, czyli „siła wyższa”, primum moblile, zakłócajaca ten wieczny spokój. Czy to wystarczyłoby, aby z nieskończonego kontinuum wyczarować Wszechświat z całą jego zmiennością? Kiedy zachciało się tej „sile wyższej” i dlaczego? W jakim momencie nieczasu...? Innymi słowy: Czy było to możliwe wobec nieistnienia czasu? Przecież, by istniał czas musi istnieć zmienność, a przecież już wola działania u tego kreującego czynnika transcedentalnego oznaczać musi istnienie czasu. Niech przemyśli rzecz ten, którego te rzeczy bawią. Do zastanowień jak powstały plankony nie namawiam.] Na szczęście, my nie zajmujemy się czynnikami trascendentalnymi (by nie powiedzieć: teologią). Zajmujemy się znanym nam, już dzięki zmysłom, realnym Wszechświatem, który jest dynamiczny, a nie statyczny, nie posiada centrum, czego wyrazem jest zasada kosmologiczna (a więc i prawo Hubble'a); nie istnieje przy tym przestrzeń na zewnątrz od niego. Takie istnienie centrum, a także istnienie przestrzeni extra, przeczyłoby bowiem zasadzie kosmologicznej, którą przyjęliśmy apriorycznie. Przeczyłoby też przewidzianej poprawnie temperaturze promieniowania reliktowego – tej wyznaczonej w badaniu empirycznym. Jak na razie jest to sąd raczej odosobniony pomimo, że zasada kosmologiczna jest powszechnie akceptowana...   

Dziś sądzi się, że średnica obserwowalnego Wszechświata wynosi ok. 92 miliardy lat świetlnych, patrz (Ctrl) tu i tu
(https://pl.wikipedia.org/wiki/Widzialny_Wszechświat). Czy to ostatnie słowo nauki? To ostatnie słowo dzisiejszych jej przedstawicieli. Jak na razie, Wszechświat (potencjalnie) może być taki lub siaki – zgodnie z równaniem Friedmanna-Einsteina (wraz z dodatkiem w postaci stałej kosmologicznej). [A co jest poza tą granicą (92 mld ly)? Jeśli przestrzeń pozbawiona materii, to przeczyloby to zasadzie kosmologicznej i uczyniłoby Wszechświat bytem lokalnym. Zresztą, tak się go dziś traktuje – wbrew zasadzie kosmologicznej.]
     Jeśli Wszechświat jest immanentnie płaski, to może być dużo prościej, a jego aktualna średnica jest rzędu 30 miliardów lat świetlnych. W dodatku, jeśli nie było inflacji, która wypchnąć miała dużą część Wszechświata poza zasięg widzenia (bo przecież była przemiana fazowa, a po niej ekspansja hubblowska), to te 92 miliardy można sobie podarować jako kuriozum przełomu wieków. Nie chodzi więc o rozszerzanie się autonomicznej przestrzeni, a jedynie o względny ruch obiektów, których prędkość graniczna wyznacza granicę płaskiej przestrzeni zajmowanej przez Wszechświat. Jedyną komplikacją (tu zwróciłbym się do matematyków-topologów) byłoby ograniczenie absolutne metryki istniejącej przestrzeni do rozmiarów hubblowskich. „Jeśli jest płaska, to powinna być nieskończona”, ale taką nie jest – niewątpliwie świadczy o tym już istnienie zmienności, oraz istnienie promieniowania reliktowego. Nie jest taką także z powodu limitu c, który, w konfrontacji ze sposobem rozszerzania się (ruchy względne, a nie rozszerzająca się przestrzeń), właściwie wskazuje na historyczność, na zmienność – był kiedyś początek tego stanu rzeczy. Stanu rzeczy, a nie początek Wszystkości. W dodatku, jeśli „początek tego stanu rzeczy”, to z dużą dozą przekonania dlatego, gdyż zmienność Wszechświata ma charakter cykliczny. [Tu, nie powściągając cugli w fantazjowaniu (chyba nie czczym), wyobrazić sobie można wstęgę Möbiusa, której szerokość określa (z obu stron) kształt cykloidy. Liniowy przekrój poprzeczny tego paska symbolizowałby chwilowe rozmiary Wszechświata. Dlaczego cykloidy? O tym innym razem.]
Pozostawmy więc opcję jednorodnego i statycznego gazu na boku. Ponieważ w gazie plankonowym mają miejsce liczne oddziaływania, oczekiwać można, że rozwija się on w kierunku tworzenia się układów bardziej lub mniej złożonych, tworzenia się grudek elsymonowych. Nie mamy tu bowiem do czynienia z gazem doskonałym, w którym cząsteczki są punktami nie „odczuwającymi”, że są przyciągane lub odpychane, a ich spotkania są zderzeniami doskonale sprężystymi zachodzącymi w zerowym zasięgu. „Co, zderzenie, to nie odpychanie? – Tak, ale ten zerowy zasięg..” O tym w następnym poście. [ I jeszcze jedno skojarzenie. Te wymienione wyżej „grudki elsymonowe”, to przede wszystkim przestrzenne układy czworościanowe – tworzą się najłatwiej jako najprostsze. Wniosek stąd, że w świecie realnym, przypuszczalnie w sumie leptonów jest więcej, niż hardonów – bardzo dużo jest neutrin. Niektórzy sądzą, że ich liczba nawet zbliżona jest do liczby fotonów.]  

czwartek, 24 stycznia 2019

17. Ciemna materia i geneza galaktyk


    Proces rozpraszania się elsymonów, w całej różnorodności ich rodzajów, zyskał, jak wyżej wspomniałem, cechy chaotyczności i fraktalizacji. To (uwzględniając istnienie wyjątkowo masywnej materii „ciemnej”) tłumaczyłoby obserwowaną przecież niejednorodność rozkładu materii wykrywalnej wizualnie. Reasumując stwierdzić możemy, że wspomniany wyżej „elsymon powszechny (panelsymon)” o cechach strukturalnych monokryształu, pękł w pewnym momencie podczas gwałtownego rozszerzania się i „rozprysł się” (jak kieliszek o podłogę). Stworzył się chaos, a tym samym zaistniała Temperatura. Dopiero wtedy (!). Wtedy też pojawiły się oddziaływania niegrawitacyjne: silne i elektromagnetyczne. Pojawiło się oczywiście promieniowanie (fotony) i cząstki masywne, a grawitacja stała się przyciąganiem. Także pojawiły się fluktuacje gęstości, odpowiedzialne za, obserwowaną dziś, strukturę wielkoskalową. A jak powstały galaktyki?
   Wielokrotnie nurtowało mnie pytanie: Dlaczego masy galaktyk są zbliżone (tego samego rzędu)? Oczywiście nie chodzi tu o małe galaktyki satelickie. Jak to się stało? Około 200 mln. lat po Wielkim Wybuchu pojawiać się zaczęły gwiazdy. Materia wszędzie była jeszcze wystarczajaco gęsta, a rozproszona ciemna materia tworzyła chaos w każdej skali (ruchy turbulentne, fraktale). Sprzyjało to tworzeniu się pierwszych gwiazd – wokół przypadkowych centrów grawitacyjnych. Zajmować więc powinny były gwiazdy całą przestrzeń Wszechświata. Gdyby ten zbiór gwiazd był absolutnie jednorodny, nigdy nie doszłoby do skupienia materii w rozlicznych centrach - do powstania galaktyk. Wszechświat bowiem nie posiada jednoznacznie określonego centrum - wyraża to zasada kosmologiczna. [Nawet gwiazdy by nie powstały. Wszechświat stanowiłby jednorodny gaz. Czym byłby ten gaz? Jednorodnym zbiorem plankonów? Ta wszystkość byłaby więc niczym.]  
     Na szczęście istniały (dzięki chaosowi (przemiana fazowa)) fluktuacje gęstości. Jednak zwykłe fluktuacje spowodować mogły jedynie tworzenie się zgęszczeń materii gwiazd o dowolnych rozmiarach, nie gwarantując wcale, że utworzą się galaktyki. Fluktuacje raczej utworzyły strukturę wielkoskalową – gromady galaktyk, „ściany”. A galaktyki, jak już powyżej zaznaczyłem, mają przecież zbliżone do siebie masy. Fluktuacje tego nie wyjaśniają. Uzasadnione więc jest pytanie: Co miałoby limitować wielkość (i masę) „wysp” z których utworzyły się galaktyki?  
     I tu daje o sobie znać chwalebna rola ciemnej materii (wraz z koncepcją niedoboru masy bazującą na nowej definicji masy grawitacyjnej). Fluktuacje koncentracji materii dotyczą też, a właściwie przede wszystkim, plankonów (ciemnej materii). Materia ta, z początku rozproszona prawie jednorodnie (właśnie dzięki temu „prawie” powstały pierwsze gwiazdy), zaczęła zagęszczać się w dużych fluktuacjach dominujących masą. Te zgęszczenia zaczęły przyciągać, ściągając ku sobie gwiazdy z otoczenia. Tak, ale dlaczego masy galaktyk są do siebie zbliżone? Otóż materia plankonów w takim zagęszczeniu zbierała się i zagęszczała. Tworzyła więc wyraźne centrum. Jednak w miarę jej zagęszczania się wzrastał deficyt masy takiego układu. Ostatecznie, niezależnie od liczby plankonów, masa samego jądra takiego zgrupowania, najgłębiej, pozostawała zbliżona do zera. W rezultacie efektywna (zbilansowana) masa grawitacyjna, niezależnie od liczby plankonów w „wyspie”, była prawie jednakowa.
     Jeśli nie ma innego tłumaczenia, to mamy, tak przy okazji, pośrednie potwierdzenie słuszności całej koncepcji dualności grawitacji. Dlaczego masa taka, a nie inna? To jedna z tajemnic Wielkiego Wybuchu i oczywiście cech samego plankonu. Znając te cechy można będzie w przyszłości odpowiedzieć i na to pytanie.
     Tak zagęszczać się mogły tylko plankony. O nukleonach, by się mogły tak zagęszczać, nie ma mowy. Jądra atomowe są nieściśliwe. [Przykładem takiego ściśniętego do granic obiektu jest gwiazda neutronowa.] Przecież konkretne obiekty, które my identyfikujemy jako cząstki są układami nierozbijalnych form (czworościanowych i dwunastościennych – przede wszystkim elektronów i protonów) o masach znikomych (i o dużych prędkościach względnych – temperatura). O ich skupianiu się w chaosie, w tych pierwszych chwilach Wszechświata, trudno wówić. W początkach były względnie jednorodnym żywiołem. Zagęszczanie się masywnych gwiazd i jąder galaktyk w twory grawitacyjnie zamknięte, to na razie sprawa nawet dalekiej przyszłości, co najmniej kilkuset milionów lat. [Dziś wprost automatycznie tworzy się czarne dziury już w samych początkach, np. po to, by „wyjaśnić” skąd się bierze energia w kwazarach. Już nie raz zwróciłem uwagę na magiczność czarnych dziur (jak królik z kapelusza) – istnieją wszędzie tam, gdzie nie wiemy, jak wyjaśnić obserwowane zjawisko. Nazywanie niewiadomego jeszcze nie oznacza jego wyjaśnienie.]  
   Możemy już teraz spróbować opisać proces kształtowania się galaktyk. Po około 200 milionach lat temperatura była na tyle niska, że rozpocząć się mógł proces formowania się pierwszych gwiazd. Proces ten z czasem nasilał się. Materia była wówczas jeszcze wystarczająco gęsta. Także trochę czasu zabrało formowanie się zgęszczeń ciemnej materii, stanowiących grawitacyjne centra, ku którym zmierzać miała materia gazu i gwiazd. Trwać to musiało nie mniej, niż około miliarda lat, co jest zrozumiałe po uwzględnieniu skali rozmiarowej układów (w porównaniu z rozmiarami samych gwiazd), a także, nie zapominajmy, faktu, że Wszechswiat jako całość rozszerzał się. Mamy więc na razie mrowie gwiazd pierwszego pokolenia, przyciąganych przez wyspy ciemnej materii. Nic dziwnego, że masy utworzonych zbiorowisk gwiezdnych były do siebie zbliżone, nawet jeśli zawierały zupełnie różne liczby plankonów. A gwiazdy? Same gwiazdy ściągane ku środkowi naparły na siebie ze wszystkich stron. Spowodować to musiało hipereksplozję termojądrową z udziałem miliardów gwiazd. Mamy więc kwazary, mamy pierwotne (i najobfitsze) źródło metali. Nie jakieś tam supernowe – kapryśne i wyjątkowo rzadkie. Zauważmy, że materia, z której powstał Układ Słoneczny istniała już co najmniej 6 miliardów lat temu. Powstanie galaktyk opisałem w innym miejscu, w eseju: „Jak powstały galaktyki?”. Tam jest wszystko. Jeśli ktoś chce dyskutować na poruszone tu tematy, niech zapozna się najpierw z treścią tych artykułów.
   Tymczasem mnożą się hipotezy dotyczące natury domniemanej ciemnej materii. Przykład stanowić mogą hipotetyczne WIMPY (Weakly Interacting Massive Particles), które z oczywistych względów nie uczestniczą w oddziaływaniach elektromagnetycznych. Jeszcze jeden byt ponad potrzebę. Astronomowie poszukują ich śladów. Co powiedzą o plankonach i elsymonach? Nic nie powiedzą...