Na bazie modelu drgań grawitacyjnych elsymonu, który nie musi być przecież fotonem, istnienie „fal materii”, które wypłynęły z hipotezy de Broglie, jest rzeczą jak najbardziej naturalną. W obydwu przypadkach dualizmu chodzi bowiem o superpozycję pól grawitacyjnych pochodzących od drgań własnych elsymonów (bądź fotonów, bądź cząstek masywnych) tworzących dany układ. Te zintegrowane drgania tworzą określony porządek przestrzenny uwarunkowany przez cechy układu. My dostrzegamy to na przykład jako dyfrakcję elektronów. To jeden z aspektów kwantyzacji. Oscylacje pól grawitacyjnych, zrezonowane we wspólną jakość przestrzenną, w wymiarze naszej percepcji, ujawniają się bądź jako fale elektromagnetyczne, bądź jako fale materii, o których istnieniu wiemy z obserwacji interferencji np. elektronów przechodzących przez sieć krystaliczną. Dziś interpretacja fal materii (w szczególności) ma charakter probablistyczny, bo taki może mieć w naszej skali i na bazie doktryny obserwowalności. Po prostu fenomenologicznie.
W świecie plankonów zaś skwantowanie polega z jednej strony na dyskretności możliwych stanów (w związku z ziarnistością, jaką sobą reprezenują), a z drugiej na uwarunkowaniach rezonansowych w związku z ich drganiami grawitacyjnymi. [Á propos ziarnistość. Czy istniałaby gdyby nie istniał byt elementarny absolutnie i niepodzielny? To już chyba pytanie retoryczne (nie dla wszystkich).] Jak widać, mamy tu do czynienia z bezpośrednim związkiem ziarnistości, a więc i dyskretności stanów układów z falowością, mamy wprost nierozdzielność tych dwóch aspektów skwantowania. Mechanika kwantowa jest w stanie to opisać, na przykład rozwiązując równanie falowe Schrödingera dla określonej, zadanej z góry sytuacji. „Fala prawdopodobieństwa” ma więc swe podłoże w archegrawitacji plankonów. Zaletą tego modelu jest manifestująca się jedność świata, polegająca na tym, że nawet w skali najbardziej elementarnej, świat pozostaje tym samym światem, a przy tym znika zróżnicowanie, ujawniające się w naszej skali istnieniem czterech rodzajów oddziaływania. Jak już zdążyliśmy stwierdzić wcześniej, w skali subelsymonowej wszystkie te oddziaływania są zunifikowane – sprowadzają się do grawitacji. W modelu naszym ta właśnie cecha jedności manifestuje się w sposób wyraźny i nawet jednoznaczny. [Dla niejednego fizyka, nawet do dziś (a co dopiero dla Einsteina), ta probablistyczność kwantowa, jest źródłem napięcia, intelektualnego dyskomfortu. Ta niematerialność fali prawdopodobieństwa, wprost zaprasza do przemyśleń, a nawet do wniosku, że to nieostatnie słowo nauki, że to tymczasowa interpretacja „z braku laku”. Tu przypomina się tzw. paradoks EPR (Einstein-Podolski-Rosen). Być może nadszedł czas, by się i tym zająć, by rzecz ponownie przemyśleć.]
Sięgając do podstaw możemy zaryzykować twierdzenie, że źródłem wszelkiej falowości jest istnienie dualności kierunku oddziaływań: przyciąganie i odpychanie. „Gra” przyciągań i odpychań w układzie nieprzeliczalnej mnogości elementów jawi się nam jako fala: elektromagnetyczna lub...fala prawdopodobieństwa. Odpowiada to zresztą duchowi mechaniki kwantowej. My jednak już skojarzyliśmy falę prawdopodobieństwa z grawitacją elementarną. To był nasz krok do przodu (mam nadzieję, że nie na skraju przepaści). [Od razu też pada pytanie (dość aroganckie i światoburcze, by nie powiedzieć: „naiwne”): Czy mogą istnieć fale grawitacyjne jeśli grawitacja, to wyłącznie przyciąganie?]
W świetle powyższych wywodów istnienie odpychania grawitacyjnego (w związku z dualnością) jest najbardziej elementarnym źródłem tej falowości. Z punktu widzenia naszych obserwacji, tak fale elektromagnetyczne, jak i fale materii, określają porządek probablistyczny organizacji przestrzeni. Tak fotony, jak i cząstki masywne, dają znać o sobie w swym źródle, oraz w miejscu, do którego docierają (ekran). W przestrzeni dzielącej te dwa stanowiska ujawnia się ich falowość, manifestująca się dyfrakcją i interferencją. W tym kontekście absolutnie nie ma miejsca dla monopoli magnetycznych, przewidywanych przez teorie GUT i potrzebna była nawet inflacja by je zmieść najwcześniej jak tylko można. Być może w teorii tej monopole pojawiły się tylko dlatego, gdyż bazuje ona na przeświadczeniu o „monopolistycznej” grawitacji, choć oddziaływanie to jest właściwie pominięte w tej teorii. [Oto przejaw konsekwencji (...) dzisiejszej nauki.] Zgodnie z poglądem zaprezentowanym tu, grawitacja jest matką wszystkich oddziaływań, jest oddziaływaniem pierwotnym, w gruncie rzeczy jedynym istniejącym. Pozostałe zawdzięczają swe istnienie właściwie faktowi istnienia także odpychania grawitacyjnego i są przejawem charakteru określonych, powtarzalnych (tak, jak cztery zasady azotowe, współtworzące cząsteczkę DNA) struktur, których „wizytówką” są wytwarzane przez nie pola (silne lub elektrosłabe).
Grawitacja spaja też wszystko tym, że likwiduje dychotomię deterministyczno-indeterministyczną naszych metod poznawania świata. Stanowi też o unifikacji wszystkich rodzajów oddziaływań. Albert Einstein do końca swych dni nie mógł strawić probablistycznej interpretacji mechaniki kwantowej. Sławna jego sentencja: „Bóg nie gra w kości” wyraża to wymownie. Rację miał widząc w grawitacji klucz do zunifikowanego opisu Przyrody. Być może nasze ustalenia konsystentne są z tym, co Einstein intuicyjnie czuł i do czego dążył.
Przed stu laty było zbyt wcześnie – oto przyczyna tego, że w krótkim czasie po ogłoszeniu ogólnej teorii względności (1915), za sprawą działań licznych uczonych, teoria rozwinęła się w kierunku nie koniecznie właściwym. Rozmnożyły się liczne teorie, jak gałęzie drzewa, wszystkie zgodne z równaniami Einsteina, mającymi przecież niezliczoną liczbę rozwiązań – w tym siła teorii, oraz... jej słabość. Te wszystkie liczne rozwiązania nie są już dziełem Einsteina, lecz jego kontynuatorów.
Mamy dziś także dziesiątki różnych modeli Wszechświata, bazujacych na ogólnej teorii względności, matematycznie eleganckich, choć tyle mają one wspólnego z rzeczywistością, co nic. I wcale nie przybliżają do prawdy. Zwiększają za to objętość encyklopedii. Gałęzie kończące się na pojedynczych, choć niezliczonych pędach (bez pąków). Niezliczone fraktale. Młodzi przecież mają prawo do marzeń o sławie. Wbrew pozorom, jest to dość problematyczne, bo przecież prawda jest tylko jedna. Czy to pewne, że teoria rozwinęła się we właściwym kierunku (że wybrała właściwą gałąź)? Przecież cała ta (jak każda) fraktalność zaczyna się od formy podstawowej, elementarnej. Więc po co włazić na to drzewo? Przecież każdy z konarów, pod ciężarem mnogości możliwych wariantów, odłamie się. To już lepiej (i szybciej) upiłować go u nasady... Dla przykładu mamy stałą kosmologiczną wraz z ciemną energią, równanie Friedmanna z trzema opcjami. Jeśli idea fraktalizuje się, to znak, że trzeba pójść inną drogą. Jakże trudno tę prostą rzecz uzmysłowić sobie.
Ograniczoność teoriii manifestuje się szczególnie w świecie małości. Z powodu twierdzenia, że grawitacja, to wyłącznie przyciąganie, mamy kłopoty z osobliwością, grawitacja umyka renormalizacji. Także przyjęcie „grawitacyjnej dylatacji czasu”, choćby lokalnej, za fakt przyrodniczy, pozostaje w sprzeczności z jednością, integralnością Wszechświata w jego rozwoju (jako całość). Zwróciłem już na to uwagę w innych miejscach.
W czasach Einsteina było jeszcze za wcześnie. Czy także dziś? Minęło już sto lat. Może za kolejne sto lat ktoś odkopie moje popełnienia...