Plankon posiada określoną masę, jest więc źródłem pola grawitacyjnego.
Zważywszy na to, że masa ta jest niezwykle duża w konfrontacji z rozmiarami,
zapytajmy: „Jaki jest promień Schwarzschilda obiektu o masie planckowskiej?”
By to obliczyć w sposób ogólny, skorzystajmy ze wzorów: (1), (2), oraz ze wzoru
na promień grawitacyjny:
R = 2GM/c2
Oto obliczenie:
Rpq
= 2G/c2·(ħc/G)1/2 = 2(Għ/c3)1/2 = 2Lpq
Widzimy, że promień Schwarzschilda
równy jest podwojonej średnicy plankonu. Wynika stąd, że plankon jest
niewidoczny, w każdym razie dla obserwatora posługującego się fotonami jako
środkami przekazu informacji. Czy w ogóle można się tu wysługiwać fotonami? Czy
jest cząstką wirtualną? Jeśli już, to zupełnie inną, niż te nam znane. To, że
można go nazwać czarną dziurą jest w kontekście dalszych rozważań, wprost mało
istotnym szczegółem. Zajmować się będziemy bowiem przede wszystkim tym co ma
miejsce w środku, pod horyzontem (zdarzeń?). Ten kierunek badań sugeruje nam
zresztą wynik ostatniego obliczenia.
Zanim jednak wejdziemy do środka, by w ogóle
mieć na to pretekst, zająć się musimy, na początku, układem plankonów. Wobec
ich znikomych rozmiarów, mniejszych niż ich promień grawitacyjny
(Schwartzschilda), rzeczą naturalną jest zbadanie niedoboru masy takiego
układu. Ograniczymy się do układu dwóch. Potraktujmy przy tym plankony jak
cząstki na wskroś elementarne. Parametry plankowskie (jako graniczne) dają
asumpt do sądu, że właśnie plankon jest tym bytem absolutnie elementarnym, o którym
wspomniałem w artykule poprzednim (*), obiecując scharakteryzowanie go, co
niniejszym czynię (zaczynam czynić). Nawet jeśli de facto jest
wyłącznie ideą filozoficzną (tak, jak to było dwieście lat temu z atomem). Opisem układu plankonów zajmiemy się mimo wszystko nieco
póżniej.
By nie brakowało ogniw w naszych
dociekaniach przypomnijmy sobie jądro atomowe i defekt
masy związany z „silnym” przyciąganiem między nukleonami. Jak już wiemy,
gdy nukleon
zzewnątrz dociera do jądra atomowego
jeśli zostanie pochłonięty przez jądro, nadmiar masy emitowany jest
energią emitowanego fotonu. W przypadku grawitacji sytuacja staje się jednak
kłopotliwa. Nie stanowi oczywiście problemu opis swobodnego ruchu ciała, z
punktu widzenia energetycznego, w układzie takim, jak Ziemia. Nie jest
problemem nawet dla licealisty. Problem stanowią jednak układy elementarne. W
nich nie ma mowy o rozpraszaniu się energii w sensie termodynamicznym.
Temperatura jako miara średniej energii kinetycznej molekuł traci tu rację
bytu, nie jest relewantna. Także temperatura jako wielkość charakteryzująca
promieniowanie, nie jest relewantna, bo nie ma mowy o promieniowaniu cieplnym w
tak ograniczonych układach. [Mamy tu klasyczny
przykład emergentności.] Trudno też myśleć o emisji fotonu, którego
energia równa byłaby defektowi masy, bo: W jakim momencie wzajemnego zbliżania
się nastąpiłoby to, gdyby w ogóle nastąpiło, zważywszy na to, że grawitacja to
nie elektromagnetyzm? Poprzez kwantyzację? Emisję „grawitonów”, choć są one
jedynie tworami hipotetycznymi, a szanse wykrycia ich są wprost zerowe? A jeśli
nawet grawitony, to co jaki czas? Tak nawiasem mówiąc: Czym byłyby grawitony,
jeśli plankon jest tworem absolutnie elementarnym?
Kojarzy się to z falami grawitacyjnymi, o
których ostatnio sporo się mówi. (A jak fale, to także cząstki, zgodnie z
dualizmem korpuskularno-falowym – w mechanice kwanowej to działa. Czy w
grawitacji także, w szczególności gdzieś tam głęboko?) Tworzyć się mają gdy
oddziaływujące ze sobą grawitacyjnie ciała, poruszają się ruchem
przyśpieszonym. Oznaczałoby to, że przestrzeń powinna być wypelniona po brzegi
falami grawitacyjnymi. – Tak, ale one się nawzajem znoszą, interferują. Poza
tym są niemierzalnie słabe. Tys prowda. A jeśli mamy wyłącznie dwa ciała, to w
jakim momencie wzajemnego zbliżania się (lub podczas ruchu orbitalnego), taka
fala zostałaby wyemitowana? Chyba położenie obserwatora nie powinno mieć na to
wpływu. Również we wzajemym położeniu oddziałujących ciał nie ma jakiejś fizycznie
priorytetowej sytuacji. Jak widać, to nie takie proste.
Zatem, jeśli plankony są rzeczywistymi, cząstkami absolutnie
elementarnymi, to oddziałując ze sobą nie mogą wymieniać fotonów lub innych
bozonów, na przykład grawitonów („przekazujących siły”), które siłą rzeczy,
jako nie plankony, musiałyby być tworami złożonymi. W dodatku fotony (lub inne
bozony) mają być zbudowane właśnie z plankonów dzięki oddziaływaniom
między nimi. Mamy więc rodzaj sprzeczności. Trudno więc na tym podstawowym
poziomie bytu materialnego zaakceptować model oddziaływania bazujący na
„bozonach przekazujących siły”. Nie dość na tym. Samo oddziaływanie między
plankonami powinno mieć raczej charakter grawitacyjny. Grawitony? W świetle
tego, co już zostało powiedziane, ich kandydatura raczej odpada. Innymi
słowy... Oddziaływanie między dwiema cząstkami elementarnymi absolutnie,
polegające (zgodnie z dzisiejszym paradygmatem) na wymianie cząstek (bozonów)
złożonych, to rzecz nierealna, wprost absurd, nawet jeśli masa pojedyńczego
plankonu jest dużo większa od masy bozonu-pośrednika. Przecież sam bozon
powinien być zbudowany z plankonów, jako wynik ich wzajemnego oddziaływania.
Czy oddziaływania za pośrednictwem tychże bozonów?... Idea, a właściwie już „prawda objawiona” – istnienie cząstek przekazujących siły, w tej
nowej scenerii, to ni przypiął, ni przyłatał.
A gdy mowa o ciele, czyli układzie (nawet
dwóch punktów materialnych), to, co byłoby źródłem grawitonów (lub
innych bozonów), dzięki którym czujemy,
że układ ten przyciąga nas? Czy środek masy układu (Przyroda jest sprawiedliwa.)? Miejsce, gdzie nic nie
ma? Wyjątkowe miejsce przestrzeni? Nie mnóżmy bytów ponad potrzebę. Nie o jakieś grawitony chodzi. Są one zresztą dzieckiem myślowej inercji,
dzieckiem paradygmatów, które stworzyły mechanikę kwantową, działającą, z dużym
zresztą powodzeniem, ale na zupełnie innym terenie (w innej skali), a w dodatku
bez grawitacji. Wynikałby stąd
wniosek, nawet ogólny, że grawitacja w ogóle nie potrzebuje pośredników. To
jeszcze jeden argument za tym, że jest oddziaływaniem pierwotnym. A może
właśnie tu mamy jakiś punkt zaczepienia dla prób deterministycznej
interpretacji splątania kwantowego?
Wprost automatycznie nasuwa się pytanie:
Czy oddziaływanie grawitacyjne jest natychmiastowe (nie z prędkością światła)?
To już by była herezja wprost herezjalna. Oj szykuje się stosik. Mimo
wszystko... przecież zasięg grawitacji jest nieskończony, a jej istnienie w
czasie jest nieograniczone. W dodatku, nowe źródła pola grawitacyjnego przecież
nie powstają. Można wprost mówić o prawie zachowania elementarnych źródeł pola
grawitacyjnego, bo plankony są niezniszczalne, a nowe nie kreują się. Zatem nie
trzeba czekać na realizację zamówienia. Nawet nie trzeba niczego zamawiać. Tu warto się zastanowić.
Przecież już zasada kosmologiczna prowadzi do konkluzji, że Wszechświat jest
nadobiektem samouzgodnionym, a tempo jego rozwoju wyznacza czas globalny.
Rozwój Wszechświata w każdym jego elemencie, nawet w najmniejszej skali
przebiega tak samo. Będzie o tym sporo w dalszych artykułach. W tym kontekście
znów pytam: Czy oddziaływanie grawitacyjne jest natychmiastowe (nie z
prędkością światła)?
Jak widać, kości zostały już rzucone.
Zobowiązuje to do obrania innej drogi tak w odniesieniu do grawitacji, jak i w
odniesieniu do paradygmatu dotyczącego „przekazywania sił”. Czy taka droga
istnieje? Sądzę, że tak, że byłaby to też droga do unifikacji wszystkich
oddziaływań (nie wyłączając grawitacji); unifikacji, która ma miejsce
jednak (z całą pewnością) nie w skali naszych fizycznych doznań, a nawet nie w
skali atomu. Gdzieś znacznie głębiej, przy odpowiednio dużej koncentracji
materii. Można sądzić, że chodzi o materię gwiazd neutronowych i materię jąder
galaktycznych. Materia o wielkiej koncentracji istniała też w początkach
Wielkiego Wybuchu. No, z tym zgadzają się już wszyscy... Twórcy teorii superstrun niuchali w tamtą stronę, ale zakałapućkali się w
komplikacjach nieposkromionych nieskończoności matematycznych. Nie dziw.
Bazowanie, przy opisie tego na wskroś hipotetycznego bytu (superstrun), a także w ramach pętlowej
grawitacji kwantowej, na teoriach, z których jedna nie czuje grawitacji a
druga grawitacyjnie ściąga wszystko ku punktowej osobliwości, jest rzeczą
naprawdę karkołomną i z góry nie wróży oszałamiającego powodzenia.
Oszałamiajace były tylko nadzieje, bo to przecież nisza dla ambitnyh zdolnych
młodych ludzi. Kto nie chce Nobla...
Powiedziałbym bardziej dosadnie: Gdzie znajdują się
superstruny? Tam, gdzie OTW nie dociera i tam, gdzie mechanika kwantowa zawodzi
(zbyt wielkie fluktuacje). Rozmiary przestrzenne cząstek są dużo mniejsze, niż
przestrzenna nieoznaczoność. Do czego prowadzić więc może związek niedojdy ze
ślepcem? Właśnie to obliczają strunowcy. Niech będą zdrowi. Tego samego
życzę zwolennikom pętlowej grawitacji kwantowej.
Dodajmy do tego, że zgodnie z preferowanym tu poglądem, w „podwymiarach”
panuje niepodzielnie grawitacja. A przecież dla mechaniki kwantowej
oddziaływaniem podstawowym jest elektromagnetyzm, przy tym archeo-bazą dla
samego faktu istnienia skwantowania jest niepodzielność ładunku elementarnego i
prawo jego zachowania
(także w odniesieniu do kwarków). W kontekście tym bazą dla ewentualnego
skwantowania grawitacji byłoby istnienie bytu elementarnego absolutnie,
modelowanego przez plankony. Mechanika
kwantowa pojawiła się, gdy uczeni uzmysłowili sobie istnienie dyskretności
energii wiązań elektromagnetycznych (jeszcze zanim poznali jądro atomowe). Była
to dosłownie rewolucja w pojmowaniu cech materii, rewolucja kwantowa. A
teraz uzmysławiamy sobie (w każdym razie mi się to zdarzyło), że rzecz dotyczy
także grawitacji. Mamy więc drugą rewolucję kwantową. [Tak mi się
skojarzyło z drugą rewolucją strunową, z tym, że struna już pękła – zbyt wiele
energii zużyto w jej naciąganie. Tak to jest, gdy przesadzamy w strojeniu...
się.]
Czy ta kwantyzacja działa też w skali
naszej percepcji? Jak to jest z planetami? Krążą spokojnie wokół Słońca i
krążyłyby ku wieczności w sposób niezmienny, gdyby masa Słońca nie ulegała
zmianie (przecież stopniowo maleje). Choć poruszają się ruchem przyśpieszonym,
nie są źródłem fal grawitacyjnych. Łączna energia takiego układu (cyklicznego)
nie zmienia się. Gdyby zmieniała się, nie byłby układem cyklicznym. To nam
przypomina atom ze stacjonarnymi orbitami elektronowymi (już zgodnie z
modelowaniem atomu przez Bohra).
Już w XVIII
wieku Titius odkrył ciekawą prawidłowość dotyczącą orbit planet Układu Słonecznego. Bode to
upowszechnił, ponoć przypisując sobie odkrycie. Przez jakiś czas reguła ta
nazywana była nawet regułą Bodego. Dziś mówi się przeważnie o regule
Titiusa-Bodego (T-B).
Chodzi o to,
że planety okrążające Słońce nie zajmują miejsc przypadkowych. Otóż średnie
odległości poszczególnych planet od Słońca ująć można w pewnej prostej
zależności matematycznej. Jeśli przyjmiemy za jednostkę, średnią odległość
Ziemia-Słońce, mamy:
a = 0,4 + 0,3n
przy czym n jest równe zeru, oraz kolejnym
potegom liczby 2: 1, 2, 4, 8, 16, 32, 64, 128. Liczbie 0 odpowiada planeta
Merkury. Oto tabela zestawiajaca wartości a dla poszczególnych planet z
rzeczywistą odległością.
Planeta
|
n
|
T-B
|
Odl.rzeczyw.
|
Merkury
|
0
|
0,4
|
0,39
|
Wenus
|
1
|
0,7
|
0,72
|
Ziemia
|
2
|
1,0
|
1,0
|
Mars
|
4
|
1,6
|
1,52
|
-
|
8
|
2,8
|
-
|
Jowisz
|
16
|
5,2
|
5,2
|
Saturn
|
32
|
10,0
|
9,54
|
Uran
|
64
|
19,6
|
19,2
|
Neptun
|
-
|
-
|
30,1
|
Pluton*
|
128
|
38,8
|
39,5
|
*) Pluton niedawno usunięto, uznano za planetę
karłowatą, tak, jak wiele innych ciał znajdujących się w pasie Kuipera.
Jak widać, mamy zgodność
zaskakująco dobrą i trudno uznać to za przypadek. Zastanawiające, że liczbie 8
nie odpowiada żadna planeta. Jeszcze bardziej zastanawiające jest to, że
znajdujące się tam planetoidy (asteroidy) odkryto (największe z nich) właśnie
dzięki regule T-B. Odkryto je na samym początku XIX wieku (Ceres: a
= 2,8; Pallas: a = 2,8; Juno: a = 2,7 i Westa:
a = 2,4). [Ceres uznano za planetę
karłowatą.] Zastanawia też „nieobecność” Neptuna. Ale nie musi to
świadczyć na niekorzyść samej reguły T-B. Może to stanowić wskazówkę na to, że
już po utworzeniu się Układu Słonecznego, miało miejsce wydarzenie (kolizja),
które wypaczyło pełną zgodność. Być może między Marsem, a Jowiszem krążyła
planeta, która uległa rozbiciu i rozproszeniu, być może Neptun, planeta
bliźniacza (jak się dziś okazuje) Uranowi, z tego samego powodu doznała
grawitacyjnego pchnięcia. Nie będę tutaj snuł opowieści niezgodnych z dzisiejszym
widzeniem spraw. Sądzę, że najlepszą odpowiedź na pytanie: „Dlaczego?” uzyskamy
studiując pisma Sumerów (a nie dzisiejszych astronomów). Dla ułatwienia
zachęcam do lektury książki Zechrii Sytchina pt. Dwunasta planeta, choć nie twierdzę, że wszystko co tam napisane, jest absolutną prawdą. Uważam tylko, że odrzucanie przekazów Starożytnych jako "religijne legendy" bez sprawdzenia jest błędem.
Dziś nie
traktuje się tej reguły zbyt poważnie, gdyż nie wiadomo skąd ta prawidłowość
się bierze, co ją fizycznie uzasadnia. Nie ma punktu zaczepienia. By nie
rozwijać radosnej twórczości amatorów, poprostu pomija się rzecz milczeniem lub
co najwyżej widzi się w tym „tajemniczy przypadek”. A może jednak istnieje
skwantowanie orbit, także w odniesieniu do planet Układu Słonecznego (i
ogólnie, wszystkich układów planetarnych)? Jak na
razie wiemy o punktach libracyjnych. Czy grawitacja
dualna mogłaby coś do tego wnieść?