środa, 22 lipca 2020

24. Konsekwencje rotacji gwiazdy zapadającej się.

   Ale to jeszcze nie koniec (choć parowanie już trwa). Rozpatrzmy jeszcze jeden aspekt sprawy. Tym razem na boku (może w zanadrzu) pozostawiamy hipotetyczną masę ujemną i odpychanie grawitacyjne. Zajmiemy się obrotem gwiazdy (lub innego obiektu). Nie chodzi o rotujące (już gotowe i opisane) czarne dziury, których pełno w literaturze przedmiotu (nawet jeśli w rzeczywistości nie istnieją), a o obiekty, które ewentualnie mają się nimi stać. Przykład stanowi tu Słońce (jako gwiazda zbadana najlepiej). Trudno uznać je za ciało sztywne. Świadczy o tym zróżnicowanie prędkości kątowej jego rotacji w zależności od szerokości heliograficznej. Największa jest na równiku, przy czym prędkość liniowa tutaj równa jest około 2 km/s. Odpowiada to okresowi obrotu równemu około 25 dni.
  Prędkość rotacji gwiazdy stanowić może określone kryterium istnienia układu planetarnego. Znaczna część momentu pędu układu przypada wówczas bowiem na planety. Bez planet, można sądzić, rotacja gwiazdy powinna być dużo szybsza. W ostatnim czasie badania gwiazd i ich układów, szczególnie dzięki obserwacjom satelitarnym, zyskały na efektywności i znaczeniu. Odkryte zostały liczne (już) układy planetarne. Ale to dopiero początek. Dziś już wiemy, że właściwie prawie każdą gwiazdę okrążają planety. Pośrednio wskazuje to na słuszność przyjętych dziś hipotez opisujących genezę układów planetarnych. Gwiazd szybko rotujących jest zatem stosunkowo mało. Tak w każdym razie można sądzić. Istotnym dla nas jest fakt rotacji, choćby spowolnionej, jak w przypadku Słońca. Każda gwiazda rotuje. Załóżmy, że gwiazda zapada się grawitacyjnie (w celu zostania czarną dziurą). Jej promień zmniejsza się, choć przy zachowannym momencie pędu. Przy testowaniu tym pomijam to, że, by zostać (ewentualnie) czarną dziurą, gwiazda powinna po drodze ewoluować, a nawet wybuchnąć. Pomijam tu procesy nukleosyntezy, przez które każda gwiazda przejść musi, zanim stanie się kandydatką na czarną. Niech jest gwiazda kulą materii, poddaną jedynie imperatywom grawitacyjnym. Choć bije to w miarodajność naszego testowania, warto je podjąć, zważywszy na korzyści, choćby natury pedagogicznej. Choć jest to uproszczenie, stwarzamy tym także określone warunki pierwotne dla modelowania rozwoju z uwzględnieniem paramertów uwarunkowanych przez rzeczywistą, strukturalną zawartość układu: elektrony, protony, neutrony i to, co się z nimi dzieje, szczególnie przy wysokich temperaturach i ciśnieniach. My jednak ograniczymy się jedynie do opisu bardziej całościowego. Zgodnie z zapowiedzią rozważmy więc, jak rozwija się układ w przypadku rotacji i w miarę grawitacyjnego zapadania się. Dla uproszczenia nie mającego wpływu na ostateczny wynik rozumowania, przyjmijmy najpierw, że gwiazda (lub inny obiekt) jest ciałem sztywnym (niech uśredniona prędkość kątowa jej rotacji wyznacza jej równikową prędkość liniową), jest kulą.
To duże uproszczenie (dla ułatwienia obliczeń), ale to wystarczy wobec celu, jaki sobie wytyczyliśmy (pomimo, że ilość niechybnie przechodzi w jakość). Te „szkolne” obliczenia mogą  być zaproszeniem dla młodych. Są one także wyzwaniem, by nie powiedzieć: prowokacją, a rzeczowa dyskusja, jaką spowodują (w mym mniemaniu), przyczyni się do pogłębienia wiedzy, poprzez wskazanie jeszcze jednego aspektu sprawy. To jeden ze sposobów oddziaływania pedagogicznego, myślę, że czegoś wart. [Niczego nowego tu nie wymyślam.]
   Wyznaczymy jej moment pędu (wystarczy, że w sposób skalarny):      
 gdzie: I – moment bezwładności bryły, dla kuli równy, jak wiadomo: I = 2/5MR2
(względem osi przechdzącej przez jej środek); w - prędkość kątowa. Jeśli gwiazda odizolowana jest od wpływów zewnętrznych, jej moment pędu jest zachowany. W odniesieniu do różnych chwil słuszne jest równanie:
Jest ono równoważne równaniu: 
                                                               
które otrzymujemy podstawiając wzór na moment bezwładności (zapisany powyżej), oraz bazując na znanym związku między prędkością liniową (z naszego wyboru, równikową), a kątową prędkością rotacji, którą wyraża wzór: ω = v/R. Nasza gwiazda ma stać się w pewnym momencie czarną dziurą. Jej promień więc z chwilą gdy się nią staje, jest promieniem Schwarzschilda (zakładamy, że dalej jest kulą): R2 = 2GM/c2Stosując wzór (5) 
otrzymujemy więc:
Prędkość ta oczywiście jest mniejsza od prędkości światła, z czego wynika, że:
                                                

W przypadku gwiazdy „identyfikującej się” ze Słońcem, dzisiejsza prędkość liniowa (na równiku) nie mogłaby być większa (nawet równa) od 1,27·103m/s = 1,27km/s, czyli mniej, niż w przypadku Słońca (ok. 2 km/s). Zgodnie z kryterium tym zatem, niezależnie zresztą od kryterium masy podanego w pierwszej części tego eseju, Słońce nie może stać się czarną dziurą, nawet tą newtonowską. Zgodnie z tą konkluzją, czarną dziurą nie może się stać nawet gwiazda bardzo masywna, jeśli wiruje zbyt szybko.
   Zmodelujemy teraz zapaść grawitacyjną gwiazdy rotującej zbyt szybko. To oczywiście model uproszczony. Jest gwiazdą zaawansowaną ewolucyjnie, paliwo jądrowe w znacznej części już wyczerpało się. Grawitacja ściąga materię ku środkowi, rozmiary redukują się. Prędkość jej rotacji rośnie (zgodnie z równaniem (5)). Ewentualnych efektów relatywistycznych jednak tutaj nie musimy brać pod uwagę. Nie zdążą się pojawić. Powoduje to, że gwiazda choćby była nie wiem jak sztywna, odkształca się przyjmując formę elipsoidy obrotowej. O czarnodziurowaniu, przynajmniej w tej fazie, nie ma mowy. Promień równikowy maleje wolniej, niż osiowy, gwiazda coraz bardziej spłaszcza się. W pewnym momencie część równikowa odrywa się. Tworzy się  efektowny „dymny obwarzanek”, podobny do tych, którymi popisują się palacze. Przebieg zjawiska powinien być chyba jednak bardziej złożony. Można przypuszczać, że część biegunowa (z obydwu stron), podczas szybkiej rotacji zapadła się. Starcie się przeciwbieżnych strumieni materii spowodować mogło zainicjowanie gdzieś tam głęboko reakcji jądrowej. Wybuch w centralnej części gwiazdy spowodować musiał parcie na zewnątrz, we wszystkich zresztą kierunkach. Materia z okolic równika  (już oddalona od centrum), otrzymała dodatkowy push na zewnątrz. I tak powstał ten obwarzanek. Wybuch spowodował też erupcję materii w kierunku biegunowym. To, co pozostaje, to gwiazda o dużej stosunkowo gęstości i stosunkowo wysokiej temperaturze (bo to przecież jądro, ta część najgorętsza, pozostałość po znacznie większej gwieździe. Czy to biały karzeł? Sam przebieg zjawiska zależy od masy początkowej i początkowej szybkości rotacji. W dodatku mowa tu raczej o gwiazdach masywnych. Czy musiał to być zaawansowany ewolucyjnie czerwony olbrzym? Może tak, a może nie. Wszystko to kojarzy się ze znanymi od dawna (koniec osiemnastego wieku) mgławicami pierścieniowymi (tymi bardziej eleganckimi) i mgławicami planetarnymi. Liczba skatalogowanych obiektów tego typu sięga kilku tysięcy, a przed trzydziestu laty, zanim pojawiły się teleskopy satelitarne i przed burzliwym rozwojem technik obserwacyjnych w ostatnich latach, przekraczała nieco 1500. Sądzi się, że w Galaktyce jest ich co najmniej dziesięciokrotnie więcej, co wcale nie oznacza, że są one powszechnością wobec miliardów gwiazd tworzących Galaktykę. W ten spsób otrzymaliśmy wyjaśnienie mniej standardowe (być może „szkolne” w swej naiwności), pochodzenia tych obiektów. Można przypuszczać, że tylko część powstaje w taki właśnie sposób. Aktualne wyjaśnia się to zjawisko inaczej. W każdym razie nie łączy się wydarzenia z szybką rotacją gwiazdy i biegunową zapaścią w wyniku tego. Na tym polega zasadnicza różnica.  
     Być może w taki właśnie sposób rozpadają się gwiazdy obracające się stosunkowo szybko w okresie swej młodości (pod warunkiem, że są odpowiednio masywne). Obiektów tych jest stosunkowo niewiele. Pośrednio oznaczałoby to, że większość gwiazd posiada układy planetarne... 


     ...A to stanowiłoby potwierdzenie słuszności drogi, jaką obrałem w swych próbach opisu genezy galaktyk. Chodzi o to, że wszędzie, gdzie tworzą się (dziś) nowe gwiazdy, jest bez liku materii mineralnej – wszelkich pierwiastków i ich związków, oczywiście nie licząc wodoru i helu, z natury dominujących od samego początku. Pełno jest pyłów kondensujących się, coraz szybciej wraz ze wzrostem ich grawitacyjności, w obiekty (kuliste i tylko kuliste) o rozmiarach planet. Pomocna w tym jest centralna grawitacja tworzących się gwiazd. [Jakąś rolę w nagrzewaniu się centralnej części obiektu mają pierwiastki promieniotwórcze – reakcje jądrowe zachodzące z ich udziałem.] Ale tak było kilka miliardów lat temu, gdy kształtował się Układ Słoneczny. Dziś, koncentracja materii pyłowej jest proporcjonalnie mniejsza. Jeśli protoplanety nie utworzyły się dawniej (jeszcze zanim uformowała się ich macierzysta gwiazda), to dziś wokół nowotworzących się gwiazd formowanie się planet jest zjawiskiem rzadszym. Będzie więc coraz więcej gwiazd rotujących szybko. Warto sprawdzić już dziś – szacunkowy wiek (w latach) gwiazdy w funkcji liczby planet lub w funkcji prędkości rotacji. Być może odkryta zostanie spodziewana tendencja.Także pierwiastków promieniotwórczych jest dziś znacznie mniej. Tworzące się dziś planety są w środku chłodniejsze.

   Obiekty małe, skaliste nieregularnych kształtów nie mogły tak ukształować się naturalną drogą. Wszystkie bez wyjątku są rezultatem rozbicia obiektów planetarnych (kulistych). Wszystkie asteroidy, meteoroidy, komety, stanowią pozostalość po rozbiciu w wyniku zderzenia, dużych obiektów kulistych*. Energia zderzenia rozproszyła je po całym Układzie Słonecznym. Mogło to mieć miejsce, powiedzmy, że w pierwszym miliardzie lat po utworzeniu się Układu. „Mity” Sumerów mówią o czymś takim.

    Gwiazdy stare drugiej populacji raczej nie posiadają planet. Nic dziwnego. Zawartość w nich metali jest znikoma, gdyż w obłoku gazu, z którego powstały, też nie mogło być pyłów materii mineralnej. Przecież gwiazdy te uformowały się jeszcze zanim mogło dojść do uformowania się zgęszczeń prowadzących do form pregalaktycznych. Pierwiastki cięższe niż lit, w stosownych ilościach, a nie od przypadku do przypadku (wybuchu supernowej) pojawić się mogły znacznie później, dopiero w wyniku syntezy termojądrowej w obiektach, które my postrzegamy jako kwazary. [Á propos, gwiazdy drugiej populacji raczej nie posiadają planet, więc na ogół rotują dosyć szybko. To sprawia, że niewielka jest szansa na to, że któraś z nich stanie się czarną dziurą.] Powszechnie przyjęty pogląd, że jedynym źródłem pierwiastków (cięższych, niż trzy pierwsze) są wybuchy supernowych, tych tzw. trzeciej populacji, jest zgruntu błędny, wprost nie trzma się kupy. Ogromna większość ludzi nauki twierdzi to jednak bez zastanowienia jako mantrę.
...To napawa optymizmem poszukujących życia pozaziemskiego. Inna sprawa, że procesy zachodzące w rzeczywistej gwieździe, szczególnie procesy energetyczne, stanowią bezsprzecznie główny faktor decydujący o jej rozwoju.
     Jeśli chodzi o poszukiwania czarnych dziur wśród gwiazd, rozważania nasze wzbudzać mogą raczej umiarkowany optymizm. Jeśli czarną dziurą zostać ma gwiazda praktycznie nie rotująca o odpowiednio dużej masie, to albo ma ona bardzo rozbudowany układ planetarny (chyba już porzucony przez swych mieszkańców wraz z całą ich ekologią w stanie przetrwalnikowym), albo stanowi element układu gwiazd, których wzajemna odległość jest bardzo mała, a rotacja jego elementów wskutek działania sił przypływowych została wyhamowana. Istnieją liczne modelowane komputerowo, scenariusze dalszego biegu wydarzeń w takim układzie. Wśród nich najciekawsze są wybuchy, prowadzące do form supergęstych (gwiazdy neutronowe), co wcale nie znaczy, że do czarnej dziury, choć kto wie. Według mnie do osobliwości jednak nie prowadzą, choćby z powodu odpychania grawitacyjnego przy odpowiednio dużej koncentracji materii.  

 *) Z grubsza rozróżniamy dwa rodzaje meteoroidów: skaliste i żelaziste. Już to stanowi dowód na to, że nie mogły powstać w wyniku naturalnej kondensacji materii pyłowej. Jak wiemy, żelazo, jako ciężkie, zgromadzone jest się w jądrze planety, na przykład Ziemi. Meteoroidy pochodzą więc z rozbicia w wyniku zderzenia jakiejś planety – według Sumerów, Tiamat. Pisałem o tym w artykule pt. Jak powstały planety? 

czwartek, 9 lipca 2020

23. Refleksje w szerszym spojrzeniu

    Powyżej, mimochodem, zauważyłem, że koncentracja materii w naszej kuli, jeszcze nie jest tą największa z możliwych. Daleko jej do koncentracji materii w początkach WW. Przecież masa galaktyki jest rzędu stu miliardów (a nawet biliona) razy mniejsza od masy Wszechświata. Dodajmy do tego, że pod koniec przypuszczalnej kontrakcji, impet zapadania się materii będzie bardzo wielki (maksymalna wartość prędkości niezmienniczej). Dopiero w tych warunkach koncentracja materii osiągnąć będzie mogła swoje maksimum.
    Reasumując możemy stwierdzić, że zawartość materialna naszej kuli powinna stopniowo wzrastać, ale bez zdecydowanego wpływu na wielkość masy grawitacyjnej, a więc na cechy całego obiektu. W jakimś stopniu wzrasta bowiem też deficyt masy grawitacyjnej. [Trzeba przyznać, że wzrost zawartości materialnej jest też znikomy w stosunku do zawartości samego obiektu.] Jądro galaktyki (jako całość, aż do horyzontu grawitacyjnego), stopniowo stabilizuje się, gdyż materii przybywa coraz mniej. Aktywność galaktyki stopniowo maleje. I tak, cierpliwie oczekuje galaktyka inwersji Wszechświata za jakieś 10^20 lat i kontrakcji. Dziś jądra galaktyk spiralnych promieniują intensywnie, są bardzo jasne wizualnie. Wszechświat jest zbyt młody, by było inaczej. A galaktyki eliptyczne? O zróżnicowaniu galaktyk i o ich kosmogonii będzie mowa  w eseju: „Jak powstały galaktyki”.
     Po tych wszystkich przemyśleniach, refleksjach i fantazjach powrót do czarnych dziur w wersji „pospolitej” sprawia wrażenie niedopasowania. By się z nimi rozprawić trzeba być jednak wystarczająco blisko. Jeśli wpadnę, to nie z tego powodu. Zgodnie z dzisiejszymi zapatrywaniami, czarne dziury istnieją, a wszelkie wątpliwości puszcza się mimo uszu. Raczej dostosowuje się rzeczywistość do ich zaklepanych cech. Są to obiekty z osobliwością w swym centrum. Szczególnie dużo czasu poświęcił im fizyk angielski Steven Hawking. [Już pod koniec życia twierdził on, że w wielu kwestiach się mylił wywołując zakłopotanie u specjalistów, tym większe, im głębiej są wdrążeni w temat. Umierając pozostawił wielu w kropce.] Według modelu obowiązującego dziś, materia gwiazdy zapadającej się grawitacyjnie ulega skurczeniu i nie ma siły by proces kurczenia zatrzymać, bo „grawitacja to tylko (?) przyciąganie”. Stąd punktowa osobliwość, do jakiej zmierza cała materia gwiazdy (lub innego masywnego obiektu).      Nawet jeśli ta osobliwość nie jest geometrycznie punktowa i sprowadza się do rozmiarów Plancka, istnienie jej, choćby było tylko zakładane, kłóci się w mym skromnym mniemaniu z cechami rzeczywistej Przyrody. Swoją drogą, rozmiary plankowskie, to nie to, co przewiduje OTW. W każdym razie sprzeczne jest z określoną doktryną filozoficzną, którą wyznaję. W innych miejscach, do kwestii tej ustosunkowałem się w sposób bardziej umotywowany.
     A propos, podejście to świadczy o tym (Nie oburzajcie się!), że klasyczny model newtonowski, pomimo einsteinowskiej nadbudowy tkwi głęboko, choćby w podświadomości tym bardziej, że ta einsteinowska jakoś wymyka się intuicji i wyobraźni (wymyka się dlatego, gdyż jest wyłącznie zaawansowaną matematyką), tym bardziej, że ostateczny wynik obliczeń sprowadza się w większości przypadków do przewidywań modelu newtonowskiego. Niech za przykład służy wzór na promień Schwarzschilda. Przypuszczam, że równoważny mu (w makroskali) byłby jednak opis bazujący na grawitacji dualnej. Ten jednak sięga swą adekwatnością, skalowo znacznie głębiej.    
    A tak wracając do nazwisk, mamy trzy (na razie) etapy w poszukiwaniach prawdy. Najpierw Newton odkrył prawo przyciągania grawitacyjnego (nieskończoność w głąb), potem Einstein odkrył równoważność masy i energii. To był poważny krok naprzód – kolejny etap wtajemniczenia. Już wtedy można było więc odkryć dualność grawitacji na bazie innej definicji masy grawitacyjnej i oczywiście uwzględnić (bardziej konsekwentnie) istnienie niedoboru masy (grawitacyjnej). Ale nie zauważono tego. Było wtedy jeszcze za wcześnie (chyba przede wszystkim z powodów mentalnych). Mocniejszą motywację stanowił bowiem zachwyt nad geometrią Riemana i Łobaczewskiego (w pełni uzasadniony jako matematyka) – zakrzywienie przestrzeni będącej bytem autonomicznym. Nieskończoność w głąb nie była głównym motywem przemyśleń. Po prostu, w pewnym momencie wszystkim zawładnęli zawodowi matematycy i tak już pozostało. Dla nich realia przyrodnicze są tylko nadbudową, którą poddać można, wprost niefrasobliwie, niezliczonym manipulacjom. Nic dziwnego, że przy opisie grawitacji  w dalszym ciągu obowiązywała (właściwie do dziś obowiązuje) „nieskończoność w głąb”, syngularność (choćby o rozmiarach plankowskich – główny nurt uwielbia kompromisy), pomimo niekonsystencji tej syngularności z zakrzywioną przestrzenią, pomimo sygnału dość wyraźnego, że jest inaczej: grawitacja nie poddaje się renormalizacji. Ale cóż, sto lat musi upłynąc. A dziś (właśnie minęło sto lat), sądząc z moich nagannych popełnień, mamy byt elementarny absolutnie, tu utożsamiany z plankonem, mamy więc skwantowanie (dyskretność) grawitacji, mamy odpychanie grawitacyjne (w bardzo krótkim zasięgu), mamy grawitacyjne wyjaśnienie zakazu Pauliego i asymptotycznej swobody, mamy Wszechświat dualnej grawitacji – to po trzecie. Czy to trzeci etap wtajemniczenia? Chyba, że ktoś uzna mnie za czubka. Jeśli ma rację, to w pewnym ważnym przybytku spotkam podobnych sobie. Dziwnie przypomniał mi się Friedrich Dürrenmatt.         W międzyczasie fizycy stali się matematykami, znakomitymi warsztatowo. Może któryś z młodych czytając tę książkę uzna za słuszne podjęcie wyzywania? A może któryś z matematyków wyniucha szansę dla siebie? Jako matematyk tylko tak może zarobić Nobla. Powinien, kto pierwszy ten lepszy, gdyż historia lubi się powtarzać.  
     Sporo dziś jest hipotez i pomysłów (nie wyłączając moich), tworzących „drugi obieg naukowy” lub, co na jedno wychodzi, fantastykę naukową. Są one swoistym konkurentem dla... bezkonkurencyjnego oficjalnego, akademickiego nurtu badań i dociekań. Bo w nim nie wszystko jest OK. Naukę przecież uprawiają ludzie wraz z całą psychologiczną nadbudową tego socjologicznego zjawiska. A jednak Nauka w akademickim wydaniu zyskała rangę absolutnej wyroczni, a doktorat, niezalażnie od jego merytorycznej wartości (nierzadko wprost żenującej) jest równoważny nobilitacji o dużym znaczeniu socjologicznym. Wraz z tym Akademia posiada niewątpliwą przewagę tym, że do jej dyspozycji pozostają ogromne środki, a także monopol na badania i możliwość ich utajniania.  Militarystyczna maszynka nakręca cały ten interes. Także służą jej wiernie media, z entuzjazmem nagłaśniajace wszystko, co wypływa z szacownych murów akademickiej wyroczni. W roku 1951 odkryto, że można wykryć raka jeszcze w bardzo wczesnym stadium przedpatologicznym (dziś nie wykrywalnym), zwykłym rutynowym (i tanim) badaniem krwi. Profesora lekarza, Ernesta Villequeza (Fr.), który to odkrył, w wyniku powtarzalnych badań naukowych, stłamszono i wyśmiano. Do dziś o metodzie tej lekarze nie mają pojęcia. Ważniejsze są krociowe zyski, wpływy za „leczenie” truciznami i napromieniowaniem. Przemysł wytwarza drogą aparaturę, koncerny farmaceutyczne produkują trucizny... dla ratowania ludzi. O pracach (m. in. książkach) profesora było głucho, a główny nurt nauki (i mediów) z pogardą odrzucał nawet możliwość czytania tych prac. Co z witaminami  C, D, K2, A, itd. mogacymi ratować życie, między innymi zapobiegając rozwojowi nowotworów, a we właściwym dozowaniu, nawet lecząc raka? Dziś nawet lekarze (szczególnie o witaminie K2) nie wiedzą, bo ich się nie uczy tego w szacownych akademiach medycznych. Naturalnych środków nie można opatentować... A co się dzieje z cholesterolem i statynami... Ile istnień ludzkich można było uratować... Co nam to przypomina?  I jeszcze jeden kwiatek z tej łączki. Z całą pewnością nie znajdziecie lekarza (także wśród geriatrów), wiedzącego o istnieniu tzw. Protokołu M, za którym kryje się nowatorska i skuteczna metoda leczenia choroby Alzheimera. Opracowali ją naukowcy-lekarze amerykańscy. Mówienie o tym, to wprost spisek. W mediach o tym cisza. Spisek? Czyj?
    Moje książki wydane w roku 2010, nie ukazały się w sklepach. Nakład został w całości wykupiony po dość krótkim czasie, po umieszczeniu ich w księgarni naukowej UMK. Ponoć po to, by nie zmarnować pieniędzy unijnych. Na jakieś niezdefiniowane cele oświatowe.
     Ludzie prowadzący swoje badania poza ośrodkami akademickimi nie są w najlepszej sytuacji, choćby tym, że szansę na opublikowanie wyników w periodykach naukowych i upowszechnienie ich tak, by stanowiły część dorobku nauki, są wprost zaniedbywalnie małe w takim samym wymiarze, co grawitacja wśród atomów. Szanse tym mniejsze, im wyniki tych prac są bardziej doniosłe – pomimo istnienia internetu. Jednak właśnie ci mają dużo większe szanse pójść inną, nieprzetartą drogą, nawet jako „dyletanci”. Na ogół są samotnikami, a nie członkami finansowanych przez państwo (z kieszeni podatników), poważnych zespołów badawczych. Wydatki te trzeba uzasadnić. Istnieje więc całkiem realna możliwość preferowania i nagłaśniania (przez media) także poglądów (i wyników) o wątpliwej wartości. Rzecz dotyczy także nagród Nobla, nie zawsze słusznie przyznawanych, nie tylko tych pokojowych. Także metafizyka wraca do łask – pod płaszczykiem napuszonej naukowości, którą bezwiednie wspiera odpowiednio zaawansowana matematyka.
   Zawsze tak było. A jeszcze w dodatku te nasze „czasy schyłku”... Postmodernizm? Sciencezoteryka? Naukowa mistyka?... Wystarczy iść do kina. Przeważają filmy o wampirach, duchach, wilkołakach i czarach, filmy dla dorosłych. A stron internetowych poważnie zajmujących się mistyką, ezoteryką, wróżbami, chiromancją i gusłami nie zliczysz. Dla przykładu, wejdźcie na poważną skądinąd stronę pt. „Czarymary.pl”. Te właśnie strony odwiedza najwięcej internautów. Wśród nich bardzo wielu jest nabywców książek oferowanych przez te dostojne oficyny wydawnicze, książek ukazujących się w wielotysięcznych nakładach. Przynajmniej czytelnictwo nie upada... tak szybko. A moje książki? Pisałem powyżej. Jeśli piszę bzdury, niech mi to wypomną (po przeczytaniu), niech udowodnią, że wszystko bez wyjątku, to bełkot maniaka. A może jednak coś ma jakiś sens, choćby ten, że należałoby coś najpierw udowodnić? Symptomatyczna cisza.]
     Nic dziwnego, że wraz z tym wszystkim namnożyło się różnych podżegaczy i odwracających kota ogonem „demokratów” różnej maści, a „poprawność polityczna” stanowi wprost imperatyw działań, a nawet stadnego myślenia, w szczególności dziennikarzy, publicystów i polityków. Symptomatyczne, że media te znajdują licznych fanów, a pewne radio z Torunia licznych słuchaczy. Ciemnota niejedno ma imię. Ciemnota promuje nienawiść. Zaczynamy już w te wszystkie bzdury wierzyć. Nic, oczekuj po tłumach krytycyzmu i racjonalnej myśli. Coż, oświata jest dziś w dobrych rękach i mieni się czernią, a gdzieniegdzie purpurą. To największe osiągnięcie post-komunistycznej Polski. Czerń... Niektóre parafie, to jak czarne dziury. W tych warunkach demokracja jest coraz bardziej efektywna, błogo- i blogo-sławiona – w wyborach wygrywają ci, którzy mają zaplecze w coraz większych i coraz bardziej ciemnych masach (dla ciemnych interesów). Ciemna energia rozsadza cały ten społeczny interes – tutaj nie jest fikcją. Nienawiść kwitnie. Głupiejemy. Niech żyje demokracja! Tak krzyczano też w roku 1933.
     Wróćmy czym prędzej do czarnej dziury, nie tej osobliwej (obowiązującej dziś i straszącej), a obiektu odpowiednio masywnego. Na przykład jądro galaktyki. Stwierdziliśmy już wielokrotnie, że jego gęstość średnia wcale nie jest aż tak wielka. W dodatku (o dziwo), zgodnie z naszymi przemyśleniami, może on nawet promieniować. Mimo wszystko trochę trudno liczyć dziś na możliwość uzyskania znaczących informacji o tym, co dzieje się wewnątrz, pomimo, że rąbka tajemnicy próbowałem uchylić nieco powyżej. Inna sprawa, że to, co się tam może dziać, nie musi być aż tak zagadkowe. Wszak i my „znajdujemy się wewnątrz czarnej dziury” (Patrz, w szczególności artykuł o masie Wszechświata.). Nie ja pierwszy to stwierdzam. Czy mimo wszystko istnieją czarne dziury z osobliwością? Dziś oczywiście tak, choćby w świadomości fizyków i czytelników książek popularno-naukowych. Przypuszczam, że wraz z rozwojem wiedzy, czarne dziury „osobliwe” wyparują, nawet dużo szybciej, niż w wyniku działania efektu Hawkinga*.

*) Efekt ten polega na tym, że czarna dziura (ta z osobliwością), promieniuje pomimo swej czarności. Wiąże się to z zasadą nieoznaczoności Heisenberga. Promieniowaniem tym czarna dziura traci energię. Z tego powodu małe pod względem masy czarne dziury dość szybko znikają. Natomiast czarne dziury o dużych masach (gwiazd, jąder galaktyk), zanim wyparują, Wszechświat przeżyje kilka (ile?) cykli ekspansji i kontrakcji..., chyba, że zechce cierpliwie czekać aż wszystkie znikną, by za dość uczynić fantazjom ludzkiego geniuszu. Sam mechanizm tego ,,parowania” opisałem krótko w innym miejscu.