czwartek, 9 lipca 2020

23. Refleksje w szerszym spojrzeniu

    Powyżej, mimochodem, zauważyłem, że koncentracja materii w naszej kuli, jeszcze nie jest tą największa z możliwych. Daleko jej do koncentracji materii w początkach WW. Przecież masa galaktyki jest rzędu stu miliardów (a nawet biliona) razy mniejsza od masy Wszechświata. Dodajmy do tego, że pod koniec przypuszczalnej kontrakcji, impet zapadania się materii będzie bardzo wielki (maksymalna wartość prędkości niezmienniczej). Dopiero w tych warunkach koncentracja materii osiągnąć będzie mogła swoje maksimum.
    Reasumując możemy stwierdzić, że zawartość materialna naszej kuli powinna stopniowo wzrastać, ale bez zdecydowanego wpływu na wielkość masy grawitacyjnej, a więc na cechy całego obiektu. W jakimś stopniu wzrasta bowiem też deficyt masy grawitacyjnej. [Trzeba przyznać, że wzrost zawartości materialnej jest też znikomy w stosunku do zawartości samego obiektu.] Jądro galaktyki (jako całość, aż do horyzontu grawitacyjnego), stopniowo stabilizuje się, gdyż materii przybywa coraz mniej. Aktywność galaktyki stopniowo maleje. I tak, cierpliwie oczekuje galaktyka inwersji Wszechświata za jakieś 10^20 lat i kontrakcji. Dziś jądra galaktyk spiralnych promieniują intensywnie, są bardzo jasne wizualnie. Wszechświat jest zbyt młody, by było inaczej. A galaktyki eliptyczne? O zróżnicowaniu galaktyk i o ich kosmogonii będzie mowa  w eseju: „Jak powstały galaktyki”.
     Po tych wszystkich przemyśleniach, refleksjach i fantazjach powrót do czarnych dziur w wersji „pospolitej” sprawia wrażenie niedopasowania. By się z nimi rozprawić trzeba być jednak wystarczająco blisko. Jeśli wpadnę, to nie z tego powodu. Zgodnie z dzisiejszymi zapatrywaniami, czarne dziury istnieją, a wszelkie wątpliwości puszcza się mimo uszu. Raczej dostosowuje się rzeczywistość do ich zaklepanych cech. Są to obiekty z osobliwością w swym centrum. Szczególnie dużo czasu poświęcił im fizyk angielski Steven Hawking. [Już pod koniec życia twierdził on, że w wielu kwestiach się mylił wywołując zakłopotanie u specjalistów, tym większe, im głębiej są wdrążeni w temat. Umierając pozostawił wielu w kropce.] Według modelu obowiązującego dziś, materia gwiazdy zapadającej się grawitacyjnie ulega skurczeniu i nie ma siły by proces kurczenia zatrzymać, bo „grawitacja to tylko (?) przyciąganie”. Stąd punktowa osobliwość, do jakiej zmierza cała materia gwiazdy (lub innego masywnego obiektu).      Nawet jeśli ta osobliwość nie jest geometrycznie punktowa i sprowadza się do rozmiarów Plancka, istnienie jej, choćby było tylko zakładane, kłóci się w mym skromnym mniemaniu z cechami rzeczywistej Przyrody. Swoją drogą, rozmiary plankowskie, to nie to, co przewiduje OTW. W każdym razie sprzeczne jest z określoną doktryną filozoficzną, którą wyznaję. W innych miejscach, do kwestii tej ustosunkowałem się w sposób bardziej umotywowany.
     A propos, podejście to świadczy o tym (Nie oburzajcie się!), że klasyczny model newtonowski, pomimo einsteinowskiej nadbudowy tkwi głęboko, choćby w podświadomości tym bardziej, że ta einsteinowska jakoś wymyka się intuicji i wyobraźni (wymyka się dlatego, gdyż jest wyłącznie zaawansowaną matematyką), tym bardziej, że ostateczny wynik obliczeń sprowadza się w większości przypadków do przewidywań modelu newtonowskiego. Niech za przykład służy wzór na promień Schwarzschilda. Przypuszczam, że równoważny mu (w makroskali) byłby jednak opis bazujący na grawitacji dualnej. Ten jednak sięga swą adekwatnością, skalowo znacznie głębiej.    
    A tak wracając do nazwisk, mamy trzy (na razie) etapy w poszukiwaniach prawdy. Najpierw Newton odkrył prawo przyciągania grawitacyjnego (nieskończoność w głąb), potem Einstein odkrył równoważność masy i energii. To był poważny krok naprzód – kolejny etap wtajemniczenia. Już wtedy można było więc odkryć dualność grawitacji na bazie innej definicji masy grawitacyjnej i oczywiście uwzględnić (bardziej konsekwentnie) istnienie niedoboru masy (grawitacyjnej). Ale nie zauważono tego. Było wtedy jeszcze za wcześnie (chyba przede wszystkim z powodów mentalnych). Mocniejszą motywację stanowił bowiem zachwyt nad geometrią Riemana i Łobaczewskiego (w pełni uzasadniony jako matematyka) – zakrzywienie przestrzeni będącej bytem autonomicznym. Nieskończoność w głąb nie była głównym motywem przemyśleń. Po prostu, w pewnym momencie wszystkim zawładnęli zawodowi matematycy i tak już pozostało. Dla nich realia przyrodnicze są tylko nadbudową, którą poddać można, wprost niefrasobliwie, niezliczonym manipulacjom. Nic dziwnego, że przy opisie grawitacji  w dalszym ciągu obowiązywała (właściwie do dziś obowiązuje) „nieskończoność w głąb”, syngularność (choćby o rozmiarach plankowskich – główny nurt uwielbia kompromisy), pomimo niekonsystencji tej syngularności z zakrzywioną przestrzenią, pomimo sygnału dość wyraźnego, że jest inaczej: grawitacja nie poddaje się renormalizacji. Ale cóż, sto lat musi upłynąc. A dziś (właśnie minęło sto lat), sądząc z moich nagannych popełnień, mamy byt elementarny absolutnie, tu utożsamiany z plankonem, mamy więc skwantowanie (dyskretność) grawitacji, mamy odpychanie grawitacyjne (w bardzo krótkim zasięgu), mamy grawitacyjne wyjaśnienie zakazu Pauliego i asymptotycznej swobody, mamy Wszechświat dualnej grawitacji – to po trzecie. Czy to trzeci etap wtajemniczenia? Chyba, że ktoś uzna mnie za czubka. Jeśli ma rację, to w pewnym ważnym przybytku spotkam podobnych sobie. Dziwnie przypomniał mi się Friedrich Dürrenmatt.         W międzyczasie fizycy stali się matematykami, znakomitymi warsztatowo. Może któryś z młodych czytając tę książkę uzna za słuszne podjęcie wyzywania? A może któryś z matematyków wyniucha szansę dla siebie? Jako matematyk tylko tak może zarobić Nobla. Powinien, kto pierwszy ten lepszy, gdyż historia lubi się powtarzać.  
     Sporo dziś jest hipotez i pomysłów (nie wyłączając moich), tworzących „drugi obieg naukowy” lub, co na jedno wychodzi, fantastykę naukową. Są one swoistym konkurentem dla... bezkonkurencyjnego oficjalnego, akademickiego nurtu badań i dociekań. Bo w nim nie wszystko jest OK. Naukę przecież uprawiają ludzie wraz z całą psychologiczną nadbudową tego socjologicznego zjawiska. A jednak Nauka w akademickim wydaniu zyskała rangę absolutnej wyroczni, a doktorat, niezalażnie od jego merytorycznej wartości (nierzadko wprost żenującej) jest równoważny nobilitacji o dużym znaczeniu socjologicznym. Wraz z tym Akademia posiada niewątpliwą przewagę tym, że do jej dyspozycji pozostają ogromne środki, a także monopol na badania i możliwość ich utajniania.  Militarystyczna maszynka nakręca cały ten interes. Także służą jej wiernie media, z entuzjazmem nagłaśniajace wszystko, co wypływa z szacownych murów akademickiej wyroczni. W roku 1951 odkryto, że można wykryć raka jeszcze w bardzo wczesnym stadium przedpatologicznym (dziś nie wykrywalnym), zwykłym rutynowym (i tanim) badaniem krwi. Profesora lekarza, Ernesta Villequeza (Fr.), który to odkrył, w wyniku powtarzalnych badań naukowych, stłamszono i wyśmiano. Do dziś o metodzie tej lekarze nie mają pojęcia. Ważniejsze są krociowe zyski, wpływy za „leczenie” truciznami i napromieniowaniem. Przemysł wytwarza drogą aparaturę, koncerny farmaceutyczne produkują trucizny... dla ratowania ludzi. O pracach (m. in. książkach) profesora było głucho, a główny nurt nauki (i mediów) z pogardą odrzucał nawet możliwość czytania tych prac. Co z witaminami  C, D, K2, A, itd. mogacymi ratować życie, między innymi zapobiegając rozwojowi nowotworów, a we właściwym dozowaniu, nawet lecząc raka? Dziś nawet lekarze (szczególnie o witaminie K2) nie wiedzą, bo ich się nie uczy tego w szacownych akademiach medycznych. Naturalnych środków nie można opatentować... A co się dzieje z cholesterolem i statynami... Ile istnień ludzkich można było uratować... Co nam to przypomina?  I jeszcze jeden kwiatek z tej łączki. Z całą pewnością nie znajdziecie lekarza (także wśród geriatrów), wiedzącego o istnieniu tzw. Protokołu M, za którym kryje się nowatorska i skuteczna metoda leczenia choroby Alzheimera. Opracowali ją naukowcy-lekarze amerykańscy. Mówienie o tym, to wprost spisek. W mediach o tym cisza. Spisek? Czyj?
    Moje książki wydane w roku 2010, nie ukazały się w sklepach. Nakład został w całości wykupiony po dość krótkim czasie, po umieszczeniu ich w księgarni naukowej UMK. Ponoć po to, by nie zmarnować pieniędzy unijnych. Na jakieś niezdefiniowane cele oświatowe.
     Ludzie prowadzący swoje badania poza ośrodkami akademickimi nie są w najlepszej sytuacji, choćby tym, że szansę na opublikowanie wyników w periodykach naukowych i upowszechnienie ich tak, by stanowiły część dorobku nauki, są wprost zaniedbywalnie małe w takim samym wymiarze, co grawitacja wśród atomów. Szanse tym mniejsze, im wyniki tych prac są bardziej doniosłe – pomimo istnienia internetu. Jednak właśnie ci mają dużo większe szanse pójść inną, nieprzetartą drogą, nawet jako „dyletanci”. Na ogół są samotnikami, a nie członkami finansowanych przez państwo (z kieszeni podatników), poważnych zespołów badawczych. Wydatki te trzeba uzasadnić. Istnieje więc całkiem realna możliwość preferowania i nagłaśniania (przez media) także poglądów (i wyników) o wątpliwej wartości. Rzecz dotyczy także nagród Nobla, nie zawsze słusznie przyznawanych, nie tylko tych pokojowych. Także metafizyka wraca do łask – pod płaszczykiem napuszonej naukowości, którą bezwiednie wspiera odpowiednio zaawansowana matematyka.
   Zawsze tak było. A jeszcze w dodatku te nasze „czasy schyłku”... Postmodernizm? Sciencezoteryka? Naukowa mistyka?... Wystarczy iść do kina. Przeważają filmy o wampirach, duchach, wilkołakach i czarach, filmy dla dorosłych. A stron internetowych poważnie zajmujących się mistyką, ezoteryką, wróżbami, chiromancją i gusłami nie zliczysz. Dla przykładu, wejdźcie na poważną skądinąd stronę pt. „Czarymary.pl”. Te właśnie strony odwiedza najwięcej internautów. Wśród nich bardzo wielu jest nabywców książek oferowanych przez te dostojne oficyny wydawnicze, książek ukazujących się w wielotysięcznych nakładach. Przynajmniej czytelnictwo nie upada... tak szybko. A moje książki? Pisałem powyżej. Jeśli piszę bzdury, niech mi to wypomną (po przeczytaniu), niech udowodnią, że wszystko bez wyjątku, to bełkot maniaka. A może jednak coś ma jakiś sens, choćby ten, że należałoby coś najpierw udowodnić? Symptomatyczna cisza.]
     Nic dziwnego, że wraz z tym wszystkim namnożyło się różnych podżegaczy i odwracających kota ogonem „demokratów” różnej maści, a „poprawność polityczna” stanowi wprost imperatyw działań, a nawet stadnego myślenia, w szczególności dziennikarzy, publicystów i polityków. Symptomatyczne, że media te znajdują licznych fanów, a pewne radio z Torunia licznych słuchaczy. Ciemnota niejedno ma imię. Ciemnota promuje nienawiść. Zaczynamy już w te wszystkie bzdury wierzyć. Nic, oczekuj po tłumach krytycyzmu i racjonalnej myśli. Coż, oświata jest dziś w dobrych rękach i mieni się czernią, a gdzieniegdzie purpurą. To największe osiągnięcie post-komunistycznej Polski. Czerń... Niektóre parafie, to jak czarne dziury. W tych warunkach demokracja jest coraz bardziej efektywna, błogo- i blogo-sławiona – w wyborach wygrywają ci, którzy mają zaplecze w coraz większych i coraz bardziej ciemnych masach (dla ciemnych interesów). Ciemna energia rozsadza cały ten społeczny interes – tutaj nie jest fikcją. Nienawiść kwitnie. Głupiejemy. Niech żyje demokracja! Tak krzyczano też w roku 1933.
     Wróćmy czym prędzej do czarnej dziury, nie tej osobliwej (obowiązującej dziś i straszącej), a obiektu odpowiednio masywnego. Na przykład jądro galaktyki. Stwierdziliśmy już wielokrotnie, że jego gęstość średnia wcale nie jest aż tak wielka. W dodatku (o dziwo), zgodnie z naszymi przemyśleniami, może on nawet promieniować. Mimo wszystko trochę trudno liczyć dziś na możliwość uzyskania znaczących informacji o tym, co dzieje się wewnątrz, pomimo, że rąbka tajemnicy próbowałem uchylić nieco powyżej. Inna sprawa, że to, co się tam może dziać, nie musi być aż tak zagadkowe. Wszak i my „znajdujemy się wewnątrz czarnej dziury” (Patrz, w szczególności artykuł o masie Wszechświata.). Nie ja pierwszy to stwierdzam. Czy mimo wszystko istnieją czarne dziury z osobliwością? Dziś oczywiście tak, choćby w świadomości fizyków i czytelników książek popularno-naukowych. Przypuszczam, że wraz z rozwojem wiedzy, czarne dziury „osobliwe” wyparują, nawet dużo szybciej, niż w wyniku działania efektu Hawkinga*.

*) Efekt ten polega na tym, że czarna dziura (ta z osobliwością), promieniuje pomimo swej czarności. Wiąże się to z zasadą nieoznaczoności Heisenberga. Promieniowaniem tym czarna dziura traci energię. Z tego powodu małe pod względem masy czarne dziury dość szybko znikają. Natomiast czarne dziury o dużych masach (gwiazd, jąder galaktyk), zanim wyparują, Wszechświat przeżyje kilka (ile?) cykli ekspansji i kontrakcji..., chyba, że zechce cierpliwie czekać aż wszystkie znikną, by za dość uczynić fantazjom ludzkiego geniuszu. Sam mechanizm tego ,,parowania” opisałem krótko w innym miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz