Czy to, co widzimy jest całym Wszechświatem?
Przesłanki dla odpowiedzi twierdzącej wraz z
podsumowaniem dotychczasowych rozważań kosmologicznych
Sugerowaliśmy
to już nie jeden raz. Tutaj rzecz przemyślimy znów, zwracając uwagę na aspekty
dotąd nie wysłowione. Chodzi o to, że pogląd, jaki wyrażałem już, dziś stanowi
kuriozum. To wprost prowokacja, może nawet arogancja „kogoś spoza branży”. Tym zasługuję chyba na zaszczyt być
obwinionym lub, w najlepszym razie, na honor służenia w trochę mniej
zaszczytnej roli adwokata diabła.
Powszechnie przyjmuje się, że wszystko, co
jest do zaobserwowania, Wszechświat, to tylko część układu, ograniczona
horyzontem „łącznościowym”, określonym przez czas jaki potrzebowało światło by do nas
stamtąd dotrzeć. Czas ten nazwać można wiekiem Wszechświata. Model ten wyjaśnia
dlaczego nie jest możliwe odnalezienie środka, to znaczy punktu, w którym
nastąpił Wielki Wybuch.
Czy rzeczywiście wyjaśnia? Właściwie uzasadnia potrzebę intuicyjną pozostania przy
modelu Wszechświata nieskończonego, bo „jeśli jest skończony rozmiarami, to
niezależnie od tego, czy widziany jest w całości, czy nie, musi mieć jakieś
centrum”. Zatem wyjaśnienie to jest pozorne. Oczywiście intuicja, także tu,
podpowiada, że przestrzeń jest płaska, co nie w pełni jest uświadamiane. Można też inaczej: „Punkt
taki istnieje, ale nie jest możliwe określenie jego położenia, bo nie widzimy
całości.” Czy zasada kosmologiczna dotyczy tylko tej
części widzialnej? Czy zatem ma charakter lokalny? – Od razu narzucają się kłopotliwe pytania. Chodzi więc właściwie o wymiganie się od
odpowiedzi na pytanie dlaczego nie jest możliwe odnalezienie punktu, w którym nastąpił Wielki Wybuch.
Tych możliwości
wyjaśnienia niemożności określenia punktu startu jest jednak więcej. Jedną z
nich jest przyjęcie, że Wszechświat obserwowalny jest po
prostu przestrzenną wszystkością (poza nim przestrzeń nie istnieje).
Dla ścisłości, ten preferowany dziś model zasadniczo
odrzuca możliwość dostrzeżenia całości, w związku z tym, że prędkość światła
jest skończona, a „widzimy obiekty
wyłącznie dzięki temu, że światło od nich dociera do nas”. Wbrew pozorom, to nie takie oczywiste. Zagadnieniu
temu poświęcone są kolejne artykuły – cierpliwości.
Dlaczego tak trudno
przyjąć tę tezę (że widzimy wszystko), a tak łatwo pogodzić
się z nieskończonością? Być może to tajemnica bytu o nazwie „człowiek”. A
jednak znalazło się rozwiązanie kompromisowe (ja osobiście z natury
bezkompromisowo nie uznaję kompromisów, szczególnie gdy chodzi o wykrywanie
prawdy obiektywnej, która jest oczywiście jednoznaczna; co innego handel):
„wszechświat (nie ten widziany przez nas) nie jest nieskończony, jest jednak
dużo większy niż obszar wyznaczony przez horyzont (łącznościowy). Przyczyniła się do tego
„inflacja”, czyli rodzaj przyśpieszonej ekspansji w bardzo krótkim przedziale czasowym po starcie”.
Nie zmusza to mnie od
razu do
rezygnacji, do poddania się. Raczej
skłania do zadumy. Opcja proponowana przeze mnie nie jest bowiem sprzeczna z obserwacją i chyba bardziej konsekwentna. Mam nadzieję, że się o tym przekonacie.
Nie można jednak z powodów, powiedzmy
osobistych (w imię bezkompromisowości), odrzucać to, co już zaakceptowano powszechnie, tym bardziej odrzucać paradygmat „łącznościowy”.
Tak
na marginesie warto zauważyć, że paradygmat łącznościowy jest konsystentny z
podmiotowością dzisiejszej fizyki, dla której bazą dla obiektywnego wnioskowania, dla ustaleń ogólnych, jest obserwacja,
ogólniej empiria. Oczywiście nie neguję tego, a tylko zwracam uwagę na to, że
to jeszcze nie wszystko. Często ta podmiotowość
komplikuje wydatnie drogę dochodzenia do ustaleń obiektywnych. W kosmologii,
dla przykładu, czeka się, aż fotony łaskawie dotrą do nas. O problemach, do
jakich prowadzi takie podejście, opowiadam przy każdej okazji, przedstawiając
rozwiązania alternatywne, w szczególności prostsze, wraz z antycypacjami
zbieżnymi z tym, co już znane. Moim
skromnym zdaniem ta podmiotowość, choć w swoim czasie (sto lat temu)
stanowiła poważny krok do przodu, dziś, jako zasada wyłączna,
jedyna, staje się anachronizmem, stanowi istotne utrudnienie dla dalszych
poczynań badawczych. Z tego powodu na przykład, dzisiejsza
fizyka nie ma możliwości badania struktury cząstek (w tym leptonów), z tego
powodu zamknięty dla fizyki jest świat elementarnych oddziaływań
grawitacyjnych, w tym świat grawitacji dualnej; z tego powodu marzenie o
wielkiej unifikacji jest tylko marzeniem. Nie
oznacza to wcale, że należy całkiem zrezygnować z metodologii dotychczasowej.
Pomimo barier nieoznaczoności i komplikacji matematycznych (droga długa i
zawiła) coś się udaje. W szczególności przykład stanowić może tzw. energia próżni imponująca swym ogromem (i zagadkowością). Wiadomo o jej istnieniu, ale nie wiadomo, że jej źródłem jest pierwotna
grawitacja. Wskazują na to wyniki
dociekań w artykułach poświęconych grawitacji dualnej.
Nadszedł czas zmian. Osobiście świadom tego próbuję unikać opisu
podmiotowego, a to może prowadzić do wniosków zaskakujących. Kto doczytał do tego miejsca, zdaje sobie sprawę z tego. Trzeba jednak przyznać, że nie zawsze tak można, ale warto być świadomym istnienia
tej innej drogi.
W
gruncie rzeczy, jeśli wszystko na Początku stanowiło „punkt” (w sensie
czegoś o bardzo małych rozmiarach), wszystko było razem, więc ucieczka
(w wyniku wybuchu) części materii (nie ważne jakiej części) poza horyzont,
nie była możliwa przy prędkości mniejszej od c, bo prędkość tę wyznacza
horyzont. To jednak nie odpowiada wizji
wszechświata znacznie większego, niż ten obserwowalny (w związku z
ograniczonością prędkości światła). W sukurs tezie,
że nie cały Wszechświat dany jest naszej obserwacji, przychodzi więc właśnie „inflacja” wspominana niejednokrotnie (o niej więcej w poświęconym jej eseju). Miało się to stać zgodnie z obliczeniami, w
bardzo krótkim przedziale czasowym: 10^-35 - 10^-33 s. od początku wybuchu. Rozmiary liniowe wzrastały wówczas wprost
w sposób wykładniczy, a prędkość znacznie przekroczyła c. Wprawdzie nie
jest znany żaden „klasyczny” mechanizm fizyczny dający możliwość ruchu z
prędkością większą niż światło, w szczególności możliwość przekraczania
tej prędkości przez obiekty materialne (w tym możliwość przekazywania
informacji), ale cechy obserwowalnego Wszechświata wskazują (?) na to, że coś
takiego chyba miało miejsce. „Widocznie
słuszną jest teza, że chodzi tu nie o ruch w sensie newtonowskim, lecz o
ekspansję samej czasoprzestrzeni.” Wtedy nadświetlność
jest możliwa, a samemu Wybuchowi nadać można
cechy wydarzenia o charakterze grawitacyjnym – odpychanie wskutek jakiegoś
ujemnego ciśnienia.
A jednak niekoniecznie inflacja. Do wniosku o istnieniu możliwości ekspansji nadświetlnej na samym początku, doszliśmy także w naszych rozważaniach, bazujacych na grawitacji dualnej (silne odpychanie) i na modelu panelsymonu – w wizji poglądowej,
sprężystego quasi-kryształu, rozszerzającego się impetem powszechnego
odpychania. Tu mamy
skonkretyzowanie fizycznych uwarunkowań nadświetlnej ekspansji w początkach
Wielkiego Wybuchu.
Tego procesu nieliniowej ekspansji nie utożsamialiśmy więc z inflacją. Nazwałem ten proces inaczej: URELA
(Ultra-relativistic Acceleration), gdyż bazuje on na zupełnie innych
przesłankach, przede wszystkim na faktycznym ruchu materii, a nie na zmianach
metryki czasoprzestrzeni. W dodatku
istnieje konkretna przyczyna fizyczna ekspansji materii – grawitacja dualna (wprost siłowe odpychanie w bardzo krótkim zasięgu), w przeciwieństwie do przyczyn
inflacji: jakieś niedopasowania, tajemnicze fluktuacje energii próżni, jakieś pole inflatonowe, jakieś,
jakieś. Brzytewka łypie na to i skrzy się tajemniczą radością. O tym więcej w dalszej
części tej pracy. Fizycy i kosmolodzy przyjęli teorię inflacji (trzeba
przyznać, że nie wszyscy z entuzjazmem, szczególnie ci z Europy).
[A dlaczego czekali
na coś w tym rodzaju? Przede wszystkim z powodu problemu horyzontu i
płaskości. Przylgnęli do teorii Friedmanna i nawet nie pomyśleli, że może ona nie wyrażać prawdy kosmologicznej. Co było
słuszne sto lat temu, nie musi być jednakowo słuszne dziś. Mniejsze o dokładną
rachubę lat.]
Przyjęli, gdyż nie znaleźli rozwiązania
alternatywnego. Dla myślącego laika jednak wszystko to trąci metafizyką, bo
„jak się chce, to można wymyślić wszystko”. Inflacja, jak już wspomniałem, dodatkowo przyszła w sukurs „odwiecznej” tezie, że wszystko to, co widzimy nie
jest Wszystkim. Podświadomie wierzymy w nieskończony
Wszechświat.
Ale dajmy na to. Zastanówmy się. Przede
wszystkim przyjąć powinniśmy, że nawet w okresie hipotetycznej inflacji zasada
kosmologiczna pozostawała w mocy. Wymaga tego symetria bytu, nawet jeśli
symetrie niższego rzędu są łamane. Możemy więc przyjąć, że istniał określony
rozkład prędkości, na przykład zgodny zasadniczo z prawem Hubble’a. Pomimo, że
nie chodzi tu o faktyczny ruch, a jedynie o ekspansję czasoprzestrzeni? „No i
co z tego? Przecież także dziś mowa o rozszerzającej się przestrzeni, a nie o
ruchu jako takim.” Tak, ale Doppler działa – redshift
jest podstawowym wskaźnikiem prędkości („ucieczki”) galaktyk. Więc jak to jest: ruch, czy przestrzeń?
Jeśli
już wyznaczamy prędkość na podstawie efektu Dopplera (oczywiście
relatywistycznego), a wzory szczególnej teorii względności jednak słuszne są tylko dla układu inercjalnego, to
co tu robi zakrzywiona przestrzeń riemanowska, jeśli
jest równocześnie płaska, sądząc z obserwacji? Jak
się więc to ma do bąbla pola inflatonowego, który rzeczywiście będzie płaski, ale dopiero w nieskończoności?
Nie bacząc na te wątpliwości,
konkludować można, że dla „obserwatora” tylko część poruszała się z
prędkością nadświetlną, więc z oczu jego znikła jeszcze zanim, pojawił się
horyzont, grawitacja i oddziaływanie elektromagnetyczne. Tak można rozumieć
sąd, że dziś nie wszystko widzimy, ponieważ za
horyzontem (łącznościowym) znajduje się nawet znaczna część układu. Mimo wszystko Wszechświat, czyli to, co widzimy,
jest dość duży. Gdyby prędkość wszystkich elementów układu względem wszystkich
pozostałych przekraczała c, dziś, nawet najmniejszy krasnoludek
stwierdziłby, że jest absolutnie samotny, a rzecz nazywana Wszechświatem nie
istniałaby wcale. Nie istniałby też ruch, który przecież spowodował jego
straszliwą samomotność. Bo, by istniał ruch, potrzebne są co najmniej dwa
ciała. Innymi słowy, gdyby prędkość względna wszystkich elementów przekraczała
wartość c, bylibyśmy zupełnie samotni do tego stopnia, że nawet nie
istnielibyśmy, gdyż atomy w naszym ciele nie powstałyby, nawet jeden elektron nie
wiedziałby o istnieniu drugiego. W dodatku, gdyby materia miała strukturę
ciągłą (nie miała struktury w głąb), nasz krasnoludek byłby wprost nicością.
Nawet elektron musiałby się odelektronić, by zadość uczynić warunkowi
ciągłości. To powinno nas przekonywać, że nawet podczas ekspansji, tej
nadświetlnej, prędkość względna poszczególnych elementów układu, stanowiła monotoniczny
zbiór od zera do…. Po pojawieniu się horyzontu zatem, część była widzialna,
obserwowalna, część druga zaś poruszała się z prędkością większą niż c i
tym przepadła dla nas obserwatorów na wieki wieków. Tak można sądzić na podstawie powyższych
przesłanek. Czy słusznie?
Odległość wówczas była na tyle mała, że widzieli się wzajemnie wszyscy,
których względna prędkość była nie większa (a właściwie mniejsza) od c.
Sama łączność między nimi nie mogła, aż do dziś zresztą, ulec likwidacji, w
związku z ich podświetlną prędkością. To to, co dziś odbieramy jako „nasz”
Wszechświat. Czy zatem „horyzont łącznościowy” i łącznościowe traktowanie
widoczności, traci tym sens? A przecież na tym zbudowana jest właściwie cała
kosmologia...
Z tym łącznościowym podejściem to tak, jakby wszystko zaczęło się nie
od czegoś bardzo małego, lecz wprost przeciwnie, od istnienia czegoś wielkiego.
Czy się w ogóle od tego zaczęło, wbrew awidentnym danym obserwacyjnym? Czyżby
zatem mimo wszystko Wszechświat był nieskończony i statyczny? W takiej sytuacji
rzeczywiście, by coś zobaczyć, trzeba zaczekać, aż światło stamtąd dotrze, bo
wcześniej nie było żadnego kontaktu. Tak, ale jeśli wieczny i nieskończony, to
przecież musimy widzieć wszystko, aż ku (prawie) nieskończoności, gdyż minął
już (nieskończenie) długi czas na to, by sygnał skądś tam przybył do nas. Poza
tym niebo powinno świecić „dosyć” jasno*. Chyba, że chodzi o jakieś odosobnione wydarzenia, na przykład jakieś
wybuchy. Nasz Wszechświat jest jednak inny. Swą aktualną egzystencję zaczął od
Wybuchu – momentu, w którym wszystkie jego elementy tworzyły coś bardzo małego
rozmiarami. Od tego czasu wszyscy się nawzajem widzą. Herezja? Może...pomimo,
że to raczej logiczne.
Ale to nie wszystko. Problem
nie mniej istotny stanowi to, że prędkość obserwowanych obiektów, zgodnie z
prawem Hubble’a, zależna jest od odległości i ma charakter lokalny. Jest też
prędkość wielkością względną. Te same obiekty są więc dla jednych
obserwatorów „tachionami”, dla innych zaś „naszymi starymi znajomymi”.
Istnieją zatem wśród nich także obiekty
poruszające się dokładnie z prędkością c, gdyż prędkości tworzą
ciąg monotoniczny. Wśród nich także My dla kogoś jesteśmy „fotonami”, dla kogoś
innego uwstecznionymi czasowo duchami, a dla naszych przyjaciół doliniedoli,
starymi druhami. Czy ta wyjątkowa względność nie jest przesadą? Mi się szczególnie
podoba być światłem...Posadę uwstecznionego ducha wolę podarować szefowi
(zawsze miałem na pieńku z bosami), by go wreszcie nie widzieć (Przepraszam,
szefce, bo teraz wszystkie kierownicze stanowiska przechwytują, wprost dla
zasady, niewiasty (wolałbym wiedźmy). Cóż taka moda. To też rodzaj inflacji. Gendryk szmendryk. A zasady... nawet jeśli już ktoś
je posiada, to wcale (i
tym bardziej) nie jest pozbawiony kwasów. Przecież dla
świętego spokoju warto być nijakim.
Istnieje
jeszcze inny aspekt sprawy. Czy „tachionami” (wskutek tego, że znajdują się
odpowiednio daleko – poza horyzontem) mogą być w ogóle, znane nam twory
materialne, jak na przykład gwiazdy, czy też ściśle określone cząstki,
właściwie wszelkie ciała? Ale czy to możliwe, by mogły poruszać się szybciej
niż światło oddziaływując przy tym elektromagnetycznie, choćby między sobą,
poza nami? A może granica c ma charakter względny? Wbrew temu, że c
jest absolutnie niezmiennicze? „Bo przecież chodzi tylko o tranzytywność
informacji, o kontakt”? Chyba jakaś wewnętrzna sprzeczność tkwi w tym
wszystkim, zważywszy choćby na to, że wobec względności ruchu, zgodnie z
powyższym, istnieć mogą obiekty o prędkości c, posiadające masę
spoczynkową.
Łatwo
skonstatować w tym kontekście, że nie istnieją tacheo-gwiazdy, tacheo-elektrony
itp. Oto jeszcze jeden argument za tym, że to, co dane jest naszym badaniom,
to, co znajduje się bliżej, niż horyzont, jest faktycznie Wszystkim. Zatem
nieliniowa ekspansja na samym początku (nie ważne jak ją nazwać) nie
uczyniła niewidoczną nawet najmniejszej części tego, co kiedyś wybuchło, a
teraz jest Wszechświatem. Jakżesz to? Zobaczymy dalej, choć już wcześniej
wskazałem na opcję (jeśli nie konieczność) przemiany fazowej, kończącej stadium
ureli. [Co do inflacji – co ją
zakończyło i jaki to miało wpływ na dalsze losy Wszechświata, w szczególności
na dynamikę jego rozwoju – trudno o konkrety.] W pracy tej uznałem za słuszne
przyjęcie tezy, że jedynymi cząstkami (nawet faktycznie) poruszającymi się z
prędkościami większymi niż światło mogą być neutrina (pomimo, że są wśród nas,
a nie gdzieś daleko), co zbieżne jest z tym, że nie oddziaływują
elektromagnetycznie. Przyjęcie tego założenia prowadzi notabene do bardzo
ciekawych wniosków, nawet bardziej konsystentnych z eksperymentem, niż modele
obowiązujące dziś. Przepraszam za mimowolną arogancję. Dla gniewnych, to
przecież tylko Fantastyka przesłaniająca niedouczenie. Złośliwie zachęcam ich do lektury eseju
poświęconego cząstce neutrino. Przyda się waleriana.
Reasumując
stwierdzić możemy, że albo prędkość wszystkich względem wszystkich była większa
od c, czemu przeczy to, że to, co stanowi Wszechświat nie jest
mikrokrasnoludkiem biadającym nad swą nieszczęsną samotnością; albo nie było
wcale prędkości większej niż c, a inflacja, czy też urela to twory
naszej ograniczoności. To jednak nie jest spójne z wnioskami, jakie
wyciągneliśmy, na podstawie obserwacji, że kiedyś tam, na samym początku, miała
miejsce ekspansja nieliniowa, że prędkość ekspansji większa była w jakimś tam
przedziale czasowym niż c. A może istnieje trzecie wyjście? Nie,
tylko nie kompromis... Otóż prędkość nadświetlna owszem istniała na pewnym wstępnym etapie, ale w pewnej chwili, w przemianie fazowej, zredukowała
się do naturalnej prędkości fotonów, które się właśnie wyodrebniły i mniejszych od niej prędkości pozostałych cząstek, które wyodrębniły się w ślad za fotonami. Była
o tym mowa już w artykułach poświęconych dualnej grawitacji. A co z uzgodnieniem? Można sądzić, że w pierwszej nadświetlnej fazie Wszechświat był
obiektem samouzgodnionym, na podobieństwo kryształu. Było
już o tym wcześniej i jeszcze będzie.
Na razie, dajmy na to, że jednak
inflacja zdarzyła się, że mimo wszystko widzimy tylko część materii, która w niej uczestniczyła. A nuż coś interesującego się z
tego wykluje. Czy ta druga część przepadła na zawsze? Według mniemania
dość powszechnego, ta druga część ma być sukcesywnie odsłaniana dzięki
rozszerzaniu się horyzontu (łącznościowego). Czyż ta reszta ze stoickim (to
znaczy będąc w spocznku) spokojem czeka aż dostrzeżemy ją? A może się porusza,
dalej ze swoją nadświetlną prędkością? Bo co ją miało wyhamować? A jeżeli
wyhamować, to do jakiej prędkości? Jakiej względem czego? Dajmy na to, że
jednak widzimy coraz więcej. Powinniśmy dziś widzieć więcej niż wczoraj. Jeśli
przy tym pozostaniemy przy założonej z góry ograniczoności ilościowej układu,
który wybuchł (bo, jak pogodzić się z wybuchem nieskończonej ilości?),
oczekiwać powinniśmy, że w końcu „wyleje się wszystko”. I co wtedy? A może już
się wylało? Kiedy? Co by o tym świadczyło? Poza kwazarami nie widać nic. Czy
dawniej kwazary nie były nasze? Co jeszcze nie było nasze? A może galaktyka w
Andromedzie (jedna z najbliższych nam) też kiedyś nie była nasza (nie ważne jak
wtedy, na początku, wyglądała)? A może my, w postaci pojedyńczego przysłowiowego
elektronu nie widzieliśmy nic samotni w otchłannej nicości zerowymiarowej i
czekaliśmy na zbawienie w postaci kolegi, który pojawiłby się (kiedy?)
„wychodząc z nas”? A jego prędkość byłaby równa prawie c? Jakie
„prawie”? Co z tego wszystkiego wynika? Otóż to, że mniemanie o porywaniu
galaktyk nie jest koherentne z faktem naszego istnienia. Jeśli zatem ta druga
część „układu” istnieje, co bardzo wątpliwe jest, jak już powyżej
stwierdziliśmy i uzasadniliśmy, to dla nas ona nie istnieje, na zawsze. Być może
więc gdzieś tam pędzi dalej ze swą nadświetlną prędkością grając nam na nosie.
Czy jest sens się nią zajmować? Wszak nie możemy tego sprawdzić, nie możemy
niczego roztrzygnąć, nawet jeśli wierzymy całą duszą w jej istnienie, pomimo
bardzo mocnych przesłanek za tym, że ta „pędząca” po prostu nie istnieje..
Jeśli to wiara, to wszystko w porządku. „A dlaczego temperatura promieniowania
reliktowego jest taka, a nie znacznie niższa?” (patrz artykuł poświęcony promieniowaniu reliktowemu) Nie przeszkadzaj!
W podsumowaniu stwierdzić
możemy, że to, co dziś widzimy, zawsze dane było obserwacji. Czy to tylko to,
co nawet w najwcześniejszej fazie inflacyjnej (czy też urelowskiej) ekspansji,
oddalało się od nas z prędkością mniejszą niż c? Nie koniecznie. Możliwe,
a nawet dość zachęcające jest „to trzecie” rozwiązanie, że miała miejsce
przemiana fazowa, że po prostu nie istnieje jakaś tam nadświetlna część. Zatem,
to, co widzimy, to nasz kochany Wszechświat w swej okazałej całości i w całej
swej okazałości. Myślę, że przy tej okazji warto zerknąć do artykułów traktujących o masie i grawitacji Wszechświata.
W książce tej zaproponwany jest
inny, alternatywny model przyśpieszonej ekspansji na samym początku (materii, a
nie czasoprzestrzeni), dużo prostszy i być może bardziej koherentny z danymi
obserwacyjnymi („być może” dlatego, gdyż dotąd nie otrzymał formy matematycznej
umożliwiającej testowanie ilościowe). Zapraszam młodych. Według tego modelu,
przyśpieszona ekspansja nie wyklucza możliwości widzenia całego Wszechświata (z
dużej litery) i to zawsze. Bardzo możliwe, że nie w pełni spójny jest ten model
z teorią wielkiej unifikacji, wspomnianej już (GUT), w jej „strefie przygranicznej”,
tam, gdzie fizyka kwantowa załamuje się wysyłając do nieskończoności
(matematycznej) to, co skończone, a nawet konkretne (w każdym razie
filozoficznie), w wymiarach bliskich plankowskim ≈ 10^-35m . Nie świadczy to wcale na niekorzyść modelu, który pragnę
przedstawić.. Raczej wprost przeciwnie. Przecież ta próba Wielkiej (...) unifikacji
pomija oddziaływanie podstawowe – grawitację.
Załóżmy mimo wszystko, że model akceptowany
powszechnie jest słuszny. Znaczna część globalnego wszechświata znajduje się
poza horyzontem. Jak więc horyzont, którego prędkość oddalania się równa jest
dokładnie c, dogoni tę część niewidoczną, jeśli ta uciekała kiedyś z
prędkością nadświetlą? Jeśli jednak ta część kiedyś uciekła, dlaczego dziś, a
właściwie od momentu zakończenia inflacji, miałaby wracać? Jaki interes miałaby
w tym? [A ciemna energia, rozpędzająca
ekspansję ku nieskończoności? No właśnie.] Ale dajmy na to, że wraca i
jeszcze się nie skończyło to Wielkie Powracanie.
Tak między nami, jeśli wraca, to od momentu ustania
inflacji. Czy w ciągu piętnastu miliardów lat, które upłynęły od tego momentu
nie zdążyła jeszcze cała materia wrócić? A kiedy wreszcie wróci? Co wtedy się
stanie, gdy dokona się ten Akt Wielkiego Powrotu? Bez flaszki? A może już się
dokonał? Kiedy? Więc mimo wszystko widzimy Wszystko! Pomimo, że...?
Niech obiekty Stamtąd powracają sobie do „macierzy” i stają się widoczne
dla nas.Ich prędkość teraz mniejsza jest od c. Swoją drogą, „Jak dokonać
się mogła skokowa zmiana prędkości z nadświetlnej na podświetlną dokładnie w
momencie ustania inflacji?”, to odrębne pytanie,
wcale nie tuzinkowe.). Oznacza to, że się zbliżają, wbrew tendencji
powszechnej, którą wyraża empiryczne prawo Hubble’a; właściwie dla obserwatora,
od razu po przekroczeniu horyzontu oddalają się, zgodnie z tym prawem, choć, by
się do nas dostać, musiały przedtem się zbliżać... Oczywiście zbliżać w tym sensie, że ich
prędkość oddalania jest mniejsza od c, a więc w pewnym momencie powinny pojawić
się. Dla obserwatora jednak najpierw
pojawiają się nagle na horyzoncie. Ale przecież sam horyzont oddala się od nas
z prędkością c, a ich prędkość jest przecież mniejsza od prędkości c.
Ach, to może pojawiają się nieco przed horyzontem? W jakiej odległości od
niego? Tuż tuż? Centymetry? Jaki z tego wszystkiego wniosek? (jeszcze jedno
pytanie) Otóż ten, że nawet jeśli z powodu jakiejś tam inflacji, część
globalnego wszechświata nie jest widoczna, to i nie będzie, na wieki wieków,
amen. A co z promieniowaniem
reliktowym? Nie przeszkadzaj!
Do niedawna sądzono powszechnie, że tempo ekspansji stopniowo maleje z
powodu grawitacji (jak prędkość rzuconego do góry kamienia). Dziś, na podstawie
pewnych danych obserwacyjnych, sądzi się odwrotnie, a sąd ten od razu stał się
kategoryczny. Tak nawiasem mówiąc, to dość symptomatyczne. Notabene, sąd ten
bardzo służy hipotezie o istnieniu ciemnej energii, która ma go wyjaśniać...,
którą uznano już za prawdę naukową pomimo, że zupełnie nie wiadomo jaka jest
jej natura. Dużo w tym psychologii.
Zatem „prędkość
rośnie”, choć oczywiście nie może osiągnąć prędkości światła. Była już o tym
mowa w artykule poświęconym masie Wszechświata i będzie mowa później. Można by
sądzić, już teraz i niezależnie od psychologii, że jest to odkrycie niezwykle
ważne, pomimo, że je zwalczam (efektywnie – zobaczymy to dalej). Ważne dlatego,
gdyż pośrednio (dzięki podjęciu
tematu) stanowi potwierdzenie moich domysłów. Jeśli mowa o samym
efekcie (pociemnienia supernowych), to niezależnie od jego interpretacji, właściwie wali się cała kosmologia
bazująca na równaniach Friedmanna. Zobaczymy
to później. W sytuacji tej moje podejście stałoby się jak na razie
jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym, koherentnym rozwiązaniem kwestii
budowy i ewolucji Wszechświata. Wzbudza to we mnie poważny lęk. A
może się po prostu gdzieś fatalnie pomyliłem? Jeśli tak, to udowodnienie, że
cały ten rozbudowany system (książka
pokaźnych rozmiarów) powinien iść do kosza, wymagać będzie odrębnej
pracy doktorskiej (jeśli nie habilitacyjnej)... No i fajnie,
zapraszam kandydatów.
Niejednokrotnie zwracałem
uwagę na to, że, sądząc po wynikach obserwacji, Wszechświat ewoluuje tak, że najbardziej odpowiednim (sądząc na
podstawie teorii Friedmanna) byłby model krytyczny. Spójne to jest z przyjętą wcześniej tezą, że horyzont zamykający,
nota bene, wszystko co istnieje, rozszerza się w kierunku radialnym z
prędkością światła. Wbrew powszechnemu sądowi nie jest więc to horyzont
„łącznościowy”. Czy rzeczywiście? Zbudowaliśmy nasz model, ale
można też podejść do sprawy inaczej. Załóżmy, że mimo wszystko widzimy tylko
jakąś część wszechświata (wielkiego, zatem z małej litery). Reszta znajduje się
poza horyzontem (łącznościowym). Patrz rysunek 1 poniżej. Może to nawet
Wszechświat nieskończony, a w nim my jako bąbel, nie jedyny zresztą, to
oczywiste, zatopiony być może w morzu bąbli, czyli we wszechświecie wyższego
rzędu będącym superbąblem zatopionym… (Przypomina mi to zakończenie filmu
rozrywkowego o dwóch facetach w czerni, tego
pierwszego). Dawali go kilkakrotnie w telewizji. Tylko wtedy bowiem
nieskończoność nie
wyklucza ewolucji. To także
zgodne jest z modną dziś koncepcją wieloświatów. Granice Wszechświata wyznacza
oczywiście horyzont znajdujący się w odległości kilkunastu miliardów lat
świetlnych od nas (zaznaczony czarnym okręgiem na rysunku 1). Pytanie:
„Jak możliwa jest ekspansja w
nieskończonym układzie, który siłą rzeczy jest statyczny?” pozostawiam bez
odpowiedzi. Cóż, chyba hierarchiczne bąblowanie załatwia tę sprawę.
A jednak, logicznie rzecz rozpatrując,
należałoby przyjąć, że ten Wielki wszechświat w całości ewoluuje, gdyż ewoluują
jego elementy. A to właściwie świadczyłoby o jego... przestrzennej
ograniczoności. Czy byt nieskończony może ewoluować? Spójrzmy na rysunek. Z
odległości większej niż promień horyzontu światło jeszcze nie zdążyło do
nas dotrzeć, zatem promień ten stanowi „granicę łącznościową”. Z tej przyczyny
powinni przyłączać się do nas nowi „lokatorzy”. Model ten bazuje na
przeświadczeniu, że to, co widzimy patrząc na określony obiekt, zdarzyło się liczbę lat temu
równą jego odległości od nas, wyrażonej w
latach świetlnych. O istnieniu obiektów dalszych nie możemy nic powiedzieć, bo
światło od nich jeszcze do nas nie dotarło. W gruncie rzczy to model
Wszechświata statycznego i nieskończonego sprzed stu lat, a nie tego, który kiedyś
tam wybuchł, a teraz ekspanduje. Model ten jest powszechnie akceptowany
(czy akceptowalny?), a umacnia tę akceptację teoria inflacji. Zgodnie z nią
jednak Wszechświat jest częścią integralną, tą obserwowalną, większej całości
(ilościowo ograniczonej, bo przecież jest rezultatem wybuchu), która także
ewoluuje, a to stoi w sprzeczności z intuicyjną bazą dla tego modelu,
stanowiącą wszechświat nieskończony i nieograniczony. Co ważne jednak, model
ten pozwala na wymiganie się od odpowiedzi na pytanie: „Gdzie znajduje się
centrum wybuchu?”. Przyjmijmy, że model ten jest słuszny. Wszechświat (ten
nasz) stanowi więc część większej całoci. Jego wiek wyznacza promień horyzontu. Ale przecież wiek tej niewidocznej
części jest ten sam. I tu sprzeczność, chyba, że …obiekty znajdujące się tam są
„tachionami” poruszającymi się szybciej niż światło, reliktami inflacji.
Wyklucza to jednak możliwość przałączania się ich do nas. Nie ma więc nowych
lokatorów, z taką gościnnością dziś zapraszanych do naszej Wielkiej Przygody.
Do wniosku tego doszliśmy, jak widać, różnymi drogami. To też argument.
Podejdźmy do sprawy nieco inaczej. We
Wszechświecie stanowiącym część widzialną większego układu, obserwator stanowi
centrum lokalne (patrz rysunek 2). Zatem dwaj
obserwatorzy oddaleni od
siebie widzą „nieco” inny Wszechświat. Dla przykładu, obserwator będący
mieszkańcem galaktyki Anromedy (M 31) widzi obiekty, których my nie widzimy.
Nazwijmy je roboczo „Oskarami”. Nie widzimy ich, gdyż
znajdują się poza naszym lokalnym horyzontem. Jeśli tak, to ich prędkość
względem nas większa jest od prędkości światła (zgodnie z wnioskami jakie
wyciągnęliśmy na podstawie inflacyjnej koncepcji ewolucji Wszechświata, a także przed chwilą), a nawet sądząc z prawa Hubble'a. Prędkość ich względem
Andromedy jest jednak mniejsza od c, pomimo, że galaktyka ta praktycznie
względem nas jest w spoczynku (prędkość z jaką się do nas zbliża (nie oddala)
nie ma nic wspólnego z kosmologiczną ekspansją). Stanowimy praktycznie wspólny
układ odniesienia. Znów mamy sprzeczność.
Jaki stąd wniosek? Bardzo możliwe,
że rzeczywiście to, co widzimy jest wszystkim, że horyzont wyznaczony przez
prawo Hubble’a jest też horyzontem grawitacyjnym (Schwartzschilda). Spójne z
tym wnioskiem są rozważania z artykułu
dziewiątego, poświęconego masie
Wszechswiata, wskazujące na istnienie odpowiedniości oszacowanej przez nas masy
Wszechświata i wyznaczonego na jej podstawie promienia horyzontu grawitacyjnego
(Schwartzschilda), z rozmiarami Wszechświata wyliczonymi w oparciu o
obserwację, czyli na podstawie prawa Hubble’a. Jakoś nie znajdujemy miejsca na
horyzont łącznościowy, określający odległość graniczną obiektu, który jeszcze
może być widziany wziąwszy pod uwagę prędkość światła, które zdążyło do nas
dotrzeć. Zaiste, czyż nie jest sprzeczne to łącznościowe podejście z tym,
że byliśmy wszyscy razem tam wówczas, uczestnicząc w Wielkim Wybuchu jako elementy tego
samego bytu? Temat ten rozwiniemy w
następnym artykule. A Oskary? Ku nim zwracają swe pożądliwe lica co gwieździściejsze gwiazdy
(i co gwieździściejsi gwiazdorzy), gdyż ich horyzonty nie sięgają zbyt daleko,
sprowadzając się właściwie do jednego, jedynego punktu widzenia.
Czy horyzont jest indywidualną sprawą
obserwatora, a położenie jego zależne jest od tego, gdzie dany obserwator
znajduje się? Z całą pewnością, jeśli jest to horyzont łącznościowy, lokalny.
Gdzie znajduje się ten drugi horyzont (grawitacyjny)? Jest „miejscem startu”,
więc powinien być wspólny dla wszystkich obserwatorów, niezależnie od ich
położenia, chociażby dlatego, że jest horyzontem globalnym, a prędkość jego
oddalania się jest niezmiennicza. Czy niezmiennicza, bo tak mi się
zachciało? Bezsprzecznie...nie. Powtarzam (artykuły pierwszy i dziewiąty): gdyby nie była taka,
byłaby względna, czyli różna z różnych układów odniesienia. Przeczyłoby to
jednak zasadzie kosmologicznej. Przecież horyzont dotyczy wszystkich w
jednakowym stopniu, choćby dlatego, gdyż reprezentuje moment (wspólnego dla
wszystkich) Wielkiego Wybuchu. Zatem znajduje się dalej niż ten
łącznościowy. O ile dalej?... Tak, ale to, co widzimy pozwala nam na
oszacowanie masy Wszechświata, a więc i promienia Schwartzschilda, czyli
promienia grawitacyjnego ...Czy zatem te dwa horyzonty są jednak równoważne
pomimo lokalności horyzontu łącznościowego i absolutności promienia
grawitacyjnego?... Chyba należy spojrzeć na tę sprawę inaczej. Odrzucić
istnienie horyzontu łącznościowego? Sprawami tymi zajmiemy się w następnym artykule.
Póki co podsumujmy dotychczasowe
przemyślenia uwzględniając najistotniejsze konkluzje, do jakich doszliśmy
rozważając zagadnienia kosmologiczne. To
konieczne wobec zaskakujących treści artykułów następnych. Jakby dotąd nie było niespodzianek... Taki półmetek.
1. Za podstawę dla
rozważań przyjęta została a priori zasada kosmologiczna, oraz określona
filozoficzna wykładnia wskazująca między innymi na konieczność wykluczenia
istnienia osobliwości w realnym świecie. Drugim filarem jest newtonowska teoria grawitacji,
zmodyfikowana dzięki wykorzystaniu elementów szczególnej teorii względności.
Ogólnej teorii względności nie stosuję sądząc, że nie spełnia oczekiwań podczas
prób spójnego opisu Wszechświata jako całości, a także opisu materii nadgęstej.
2. Oto podstawowe wnioski wynikające z zasady kosmologicznej. Nie wszystkie
uzmysławiane są w bezpośrednim związku z tą zasadą.
a) Istnienie niezmienniczej prędkości ekspansji c, która,
jako relikt przemiany fazowej (wraz z końcem Ureli), jest także prędkością światła w próżni, w związku z pojawieniem się w tym samym momencie
oddziaływań elektromagnetycznych. W tym tkwi tajemnica niezmienniczości
prędkości światła. Oddala to
potrzebę stosowania
parametru gęstości jako wskaźnika przebiegu ekspansji – o tym dalej.
b) Wszechświat ewoluuje, przy czym kosmologiczne
prędkości względne galaktyk (prędkość radialna) – chodzi o faktyczne ruchy, a
nie o puchnącą przestrzeń – wykazują prawidłowość
proporcjonalności do wzajemnej odległości.
c) Globalne natężenie pola grawitacyjnego równe jest
zeru. To zerowanie się natężenia pola
grawitacyjnego sugeruje płaskość geometrii Wszechświata.
d) Nie może istnieć centrum, czyli punkt
uprzywilejowany.
3.Proporcjonalność prędkości względnej do odległości
potwierdzona została obserwacyjnie: prawo Hubble'a.
4. Prędkości względne właściwe (v/c) są stałe w czasie, przy tym
czas kosmologiczny, globalny jest czasem rejestrowanym przez obserwatora
bezpośrednio. W dodatku, wbrew sądom istniejącym, grawitacja lokalna nie ma
wpływu na szybkość upływu czasu.
5. Oszacowana została masa Wszechświata. Oszacowaliśmy
masę pomimo, że jest wielkością ekstensywną. Uzasadnienie możliwości poczynienia takiego kroku – w tekście. Doprowadziło to do spostrzeżenia, że promień Schwarzschilda
odpowiadający oszacowanej tak masie pokrywa się z rozmiarami Wszechświata wynikającymi z prawa Hubble’a. Spostrzeżenie to uznane zostało za rzecz
nieprzypadkową, co sprowokowało do twierdzenia (wprzódy dość ryzykownego), że horyzont grawitacyjny
Wszechświata pokrywa się dokładnie z jego horyzontem Hubblowskim. Równość
ta została nawet zapostulowana.
6. Przyznać trzeba, że masa Wszechświata, której
oszacowanie przyczyniło się do sformułowania postulatu równości promieni H i G, jak podkreśliłem w artykule dziewiątym, w gruncie rzeczy nie jest w tej pracy traktowana jako
liczba określająca konkretną ilość materii. Wyznaczenie tak rozumianej masy nie
jest możliwe, choćby dlatego, gdyż materia najbardziej odległa reprezentuje
czasy, w których nie istniały jeszcze obiekty świecące. Zaobserwowanie tej materii
nie będzie możliwe
nawet jeśli techniki obserwacyjne będą znacznie bardziej rozwinięte, niż dziś
(to wcale nie umniejsza dumy z osignięć dzisiejszych). Z tych powodów wprowadziłem pojęcie
Umownej Masy Wszechświata (CMU), która daje niezmiennie
gęstość zapewniająjąca płaskość przestrzeni, jaką tworzy Wszechświat, zgodnie z
ustaleniami bazującymi na obserwacji.
7. Odkrycie równości promieni: grawitacyjnego
i hubblowskiego pozwoliło na wyznaczenie gęstości średniej Wszechświata.
Okazało się, że tak wyprowadzony wzór na gęstość jest identyczny ze wzorem na
gęstość krytyczną, odpowiadającą w teorii Friedmanna-Einsteina przestrzeni o
geometrii płaskiej (euklidesowej). To potwierdziło słuszność postulatu o
równości tych promieni, w szczególności słuszność obranej drogi.
8. Równość promieni G i H
dała też asumpt do stwierdzenia, że masa Wszechświata (to masa grawitacyjna, a nie ilość materii
substancjalnej) sukcesywnie rośnie, przy czym, zgodnie z zaproponowaną tu hipotezą, jej
wzrost zsynchronizowany jest ze wzrostem wartości jego globalnej (ujemnej) energii potencjalnej,
której w poszukiwaniach „brakującej masy Wszechświata” nie uwzględniono w
związku z przyjęciem (za jedynie słuszną) tezy, że rozszerza się przestrzeń, a
ekspansja Wszechświata nie jest ruchem w sensie newtonowskim.
9. Uznałem, że
krytyczność, jako jeden z trzech modeli wynikających z równania Friedmanna,
wprost nie jest rzeczą adekwatną z proponowanym tu modelem Wszechświata, gdyż
płaskość geometrii Wszechświata jest immanentna, jest jedyną możliwą opcją. W
związku z tym i w związku ze znikomością wyznaczonego z obserwacji parametru
gęstości (tylko ok 5%), poddana została w wątpliwość zasadność jego stosowania (lub metod jego
wyznaczania). Ciemną energię usunąłem z rejestru.
10. W związku z tym właśnie uznałem, że masa
równoważna hipotetycznej ciemnej energii (70%) jest fikcją (artykuł jedenasty). Część masy jest więc
zamknięta, można więc mówić o deficycie masy, jak w układzie nukleonów tworzących jądro
atomowe (tu chodzi oczywiście o inny rodzaj oddziaływania). Okazało się, że masa grawitacyjna Wszechświata jest proporcjonalna
do czasu, a stąd wynika wniosek, że kiedyś w odległej przeszłości, masa Wszechświata równa
była zeru. [W tym momencie pojawiło się oddziaływanie
elektromagnetyczne, a więc
także bezmasowe fotony.]
11. Początek ekspansji miał jednak miejsce wcześniej.
Można więc określić masę w tej początkowej fazie jako ujemną. Pasowałoby to do
przypuszczenia o istnieniu odpychania, którego skutkiem była przyśpieszona
ekspansja, której nadałem nazwę: URELA (ultrarelativistic acceleration). Ujemna masa,
odpychanie... O tym było w artykułach traktujących o dualności grawitacji.
12. Wszechświat
na samym początku nie był osobliwością, miał określone (choć małe)
rozmiary. Był panelsymonem,
quasi-monokryształem maksymalnie ściśniętym – stąd odpychanie grawitacyjne w
pierwszej fazie ekspansji. Tę fazę ekspansji nazwałem Urelą. Ekspansja zatem, zanim
stała się hubblowską, przebiegała nieliniowo. Podczas tej nieliniowej ekspansji
względna prędkość przekroczyła wartość c. (Urela stanowi alternatywę dla
Inflacji.) Tu dała o sobie znać dualność
grawitacji. Do wniosku o nieliniowości wzrostu rozmiarów –
nadświetlnej ekspansji prowadziło też założenie, że Wszechświat na
samym początku miał niezerowe rozmiary, nie był osobliwością.
13. Urelę zakończyła przemiana fazowa, w czasie
której zdyssypował nadmiar energii kinetycznej. W wyniku tego pojawił się
chaos, a układ zyskał (dopiero wtedy) nowy parametr – temperaturę. Prędkość
ekspansji zredukowała się do wartości c, a jej niezmienniczość potwierdza
słuszność empirycznie uzasadnionego wniosku, nazwanego zasadą kosmologiczną.
„Temperatura początkowa”,
rzekomo prawie nieskończenie wysoka i przyjęta wprost
jako fakt bezsporny jako oczywistość, wzbudziła we mnie poważne zastrzeżenia już na samym początku rozważań. Zgodnie z moimi przemyśleniami, warunki, w których
pojawiły się parametry termodynamiczne, określające własności całościowe
materii (w tym temperatura), stworzyła dopiero przemiana fazowa (a w jej wyniku
chaos), wraz z zakończeniem Ureli.
14. Uznałem
istnienie ciemnej materii za fakt przyrodniczy, a nawet określiłem jej istotę –
czym jest. Otóż, podczas przemiany
fazowej uwolniły się i chaotycznie rozproszyły, swobodne plankony. One właśnie
utworzyły ciemną materię.
15. Uznałem, że
bazę dla określenia masy dowolnego układu, stanowi grawitacja dualna. Grawitacji dualnej i plankonom poświęciłem artykuły
5-8.
16. Tam
wprowadzone
zostało pojęcie masy grawitacyjnej układu, która fenomenologicznie
odpowiada masie bezwładnej ciała. Możliwe to było dzięki wprowadzeniu pojęcia bytu
absolutnie elementarnego. To umożliwiło, w każdym razie jako logicza
konsekwencja, chyba po raz pierwszy w historii, na wyjaśnienie dlaczego masa bezwładna równa jest
grawitacyjnej. Jak wiadomo, równość ta została zapostulowana przez Einteina i
stanowi jedną z podstaw ogólnej teorii względności.
17. Nie uznałem Jednak OTW za bazę dla modelowania
Wszechświata jako całości. Wysunąłem przypuszczenie, że mimo wszystko jego
rozszerzanie się, wbrew sądowi obowiązującemu, jest faktycznym ruchem, a nie
zmianą li tylko metryki zakrzywionej czasoprzestrzeni. Wynikło stąd przypuszczenie, że
Wszechświat rozszerza się wszystkimi jego elementami, we wszystkich skalach
rozmiarowych, tak, jak to musiało być na samym początku, zważywszy na to, że nie
był punktową osobliwością.
Dziś sądzi się, a nawet podkreśla to, że nawet galaktyki już nie rozszerzają
się będąc bezwolnymi „pasażerami” jakby kropkami na nadymającym się balonie
zakrzywionej riemanowsko przestrzeni. Uznałem to za niekonsekwencję.
18. Choć równanie Friedmana przewiduje trzy modele, trzy warianty
ewolucji Wszechświata, na bazie określonych przesłanek uznałem za stosowne,
przyjęcie tezy, że w związku z jego
specyficzną topologią, „krytyczność”
jest cechą stałą i niezmienniczą. Sama przestrzeń jest z natury rzeczy płaska.
W gruncie rzeczy nie ma więc mowy o jakiejś tam krytyczności, gdyż mowa o
jedynej istniejącej możliwości. Zwróciłem już na
to uwagę w innym kontekście. Można nawet pokusić się o wyrażenie sądu (przy tej
wyjątkowej okazji podsumowania), że płaskość Wszechświata oznacza,
iż jest to stan globalnej równowagi, do której zmierza przecież
każdy układ fizyczny. Tak,
jak nisza energii potencjalnej między przyciąganiem (dalej), a odpychaniem
(bliżej). Każde zakłócenie tej równowagi w wyniku jakichś przemian
lokalnych zostaje zniwelowane przez procesy „porządkujące”. Tym Wszechświat
podobny jest do organizmu żywego (a właściwie odwrotnie), który dzięki
homeostazie zachowuje równowagę metaboliczną pomimo zmiennych oddziaływań
środowiska, pomimo dynamiki wewnętrznej, rozwojowej organizmu (np. starzenia
się). Płaskość nie jest więc czymś wyjątkowym, nie jest „wybrykiem natury”.
Wprost przeciwnie. To jedyna opcja. Nie wyklucza to jednak istnienia globalnych
„naturalnych” zmian ewolucyjnych. Poddaje to w wątpliwość słuszność tezy, że
opis Wszechświata jako całości jest domeną tylko i wyłącznie ogólnej teorii
względności. Dane obserwacyjne nie są sprzeczne z pogladem wyrażonym powyżej.
19. Spójna z tym jest teza, że Wszechświat nie jest
elementem układu. Jest absolutną jednością o cechach raczej innych, niż kula
pyłu, którego ziarna wzajemnie się przyciągają. Sąd ten konsystentny jest z
opinią (dziś niezbyt popularną), że byt obserwowalny przez nas, Wszechświat, to
Wszystkość, która kiedyś w przeszłości „wybuchła”. Innymi słowy: Wszechświat,
którego wymiary wyznacza horyzont grawitacyjno-hubblowski, jest absolutną
pełnością, poza którą poszukiwania nie mają sensu. Zatem badania Wszechświata,
niby zzewnątrz, mijają się z celem.
20. Fakt Wybuchu świadczy o ograniczności przestrzennej (a
także materialnej) Wszechświata, a to sugeruje, że oscyluje. Głębsze przemyślenia prowadzące do tej konkluzji
znajdziecie już w artykule pierwszym (i oczywiście dalszych). Oscylacjom Wszechświata poświęciłem odrębny esej. Bazując na tym
przypuszczeniu, uznałem, że tworzy on określoną formację topologiczną. Nawet
wyraziłem przypuszczenie, że pulsacje Wszechświata zsynchronzowane są z
cyklicznymi zmianami prędkości światła, która jest przede wszystkim
niezmienniczą prędkością ekspansji. Więcej o tym w eseju traktującym o oscylacjach Wszechświata. Inwersja nie powinna więc
polegać na zatrzymaniu się, jak podrzucone do góry ciało. Jej mechanizm powinien być inny – jeszcze o tym będzie.
21. W tym
artykule podałem dodatkową argumentację na rzecz wysuniętej znacznie wcześniej
tezy, że Wszechświat obserwowalny, ograniczony sferą horyzontu
grawitacyjno-hubblowskiego, jest Wszystkością. A w związku z tym, że zaszedł Wielki Wybuch i „wszyscy
byliśmy kiedyś razem”, (tworząc coś bardzo małego, a to coś było całą
istniejącą przestrzenią), już w artykule na temat zasady kosmologicznej
wyjaśnić mogłem dlaczego nie ma sensu określić miejsca tego Wybuchu: „A gdzie jest centrum Wszechświata, to znaczy miejsce
Wybuchu? Nie ma z tym problemu, jeśli Wszechświat obserwowalny jest i był
zawsze wszystkością tak
materialną, jak i przestrzenną. Wszystkie
punkty, wszelkie dzisiejsze położenia ciał stanowią razem ten punkt Wybuchu.” Jest to cytat z mojej drugiej książki: Elementarne
wprowadzenie do Szczególnej Teorii Względności, nieco... inaczej (rozdział poświęcony konsekwencjom
kosmologicznym ustaleń STW).
22. Poddałem krytyce paradygmat łącznościowy, wskazując równocześnie na niezmienniczość
horyzontu grawitacyjnego Wszechświata. Pogłębienie przemyśleń w tym duchu i rozwinięcie
koncepcji nastąpi już w artykułach następnych. W nich zajmę się w szczególności problemem
horyzontu.
Jeśli coś pominąłem, niech Czytelnik dopisze.
*)
Chodzi o
paradoks fotometryczny Olbersa. „Jeśli Wszechświat jest nieskończony, to w każdym punkcie nieba powinna być jakaś gwiazda lub
inne ciało świecące. Niebo powinno być niezwykle jasne. A jednak jest czarne.
Dziś już nie ma paradoksu. Widoczny Wszechświat jest rezultatem Wielkiego
Wybuchu. Ilość materii, jaką tworzy Wszechświat jest więc ograniczona.” Jest to
wersja uproszczona, spójna z wielokrotnie przytaczaną argumentacją, wskazującą
na ograniczoność ilościową Wszechświata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz