Uwaga, w
trakcie przeglądania tego artykułu, z zamiarem
opublikowania go na Blogu, doszedłem do wniosku, że powinienem był opublikować najpierw esej
poświecony kosmogonii galaktyk: „Jak powstały
galaktyki?” Z tego powodu mogą zaskakiwać niektóre odniesienia do treści artykułów
tego eseju. Warto więc będzie obydwa te eseje
potraktować jako dwie części jednej całości. W książce, którą przygotowuję, tej
pomyłki już nie będzie.
Treść
3. Skwantowana
grawitacja? Pospekulujmy. Istnienie fal grawitacyjnych na
Cenzurowanym. Prawo zachowania grawitacji.
4. Refleksje
5. Konsekwencje
rotacji gwiazdy zapadającej się.
6. Jeszcze
trochę o zapaści jądra galaktyki. Foton w polu grawitacyjnym. Prosty
dowód na to, że sfera horyzontu nie może
znajdować się wewnątrz obiektu, poniżej jego
„twardej” powierzchni.
3. Skwantowana grawitacja? Pospekulujmy.
Spekulacje? Cóż, prawdziwa
nauka zaczyna się mimo wszystko od pytań i spekulacji, w ślad
za tymi pytaniami – wbrew temu, co sądzą liczni kibice nauki, a także wielu tych, którzy żyją z naukowania (w tym,
popularyzatorów). Dla tych jedyne kryterium
naukowości, to matematyka i publikacje w
szanujących się periodykach naukowych. Ile jest tam chłamów wie tylko ten, kto
to czytał. Tak dobitnie wyraził się na ten temat znany fizyk
portugalski, João Magueijo w swej książce pt. Szybciej niż światło (Wyd Amber,
2003). By tam opublikować, często wystarczy nośne nazwisko i nośność
medialna. Ostatnio aż roi się od sensacyjnych
i odpowiednio nagłośnionych doniesień o rzekomych odkryciach i
hipotezach, nierzadko wzbudzających zadumę – dla
kogoś, kto rozumie. Każde doniesienie, choćby
najskromniejsze wywołuje medialną wrzawę, na ogół wbrew woli samego autora, wrzawę
często merytorycznie odległą od tego, co zamierzał przedstawić. Sami autorzy, w pogoni za sławą, bywa że nie czekają
na zweryfikowanie wyników. Dla mediów wszystko jedno.
Tak nawiasem mówiąc, nauka na państwowym garnuszku musi dbać o siebie. Mnie te uwarunkowania nie dotyczą, a
same spekulacje... prowadzić mogą do ciekawych konkluzji, już niezależnie od
wartości merytorycznej – o niej decyduje wyłącznie empiria, choć
także z jej interpretacją różnie bywa, szczególnie w przypadku zaskakujących wyników obserwacji –
to dzieje się najczęściej.
Wróćmy do poprzednich rozważań. Przyjmijmy, że masa
zgniecionego (na przykład wybuchem supernowej) obiektu przekracza wartość 6,76
mas Słońca (sądząc na podstawie wzoru (4)). Jego średnia gęstość jest więc już równa lub mniejsza od
gęstości materii jądrowej, co czyni realną możliwość, że zamkniętym będzie
przez horyzont grawitacyjny (załóżmy,
że obiekt nie rotuje). Jeśli obiekt
taki jest pozostałością po wybuchu supernowej, to jaka była jej masa przed
wybuchem? Oczywiście znacznie Większa. Obiekty takie, choć rzadko, występują.
W odniesieniu do obiektów wielokrotnie masywniejszych, dziś stanowiących
jądra galaktyk, przypuszczać można, że po pierwszej, bardzo krótkiej
niespokojnej, wybuchowej, fazie ich ewolucji, znaczna część materii skolapsowała i schowała się pod
horyzontem. Chyba działo się to średnio dziesięć miliardów lat temu, w epoce kwazarów,
z których, zgodnie z fantazjami mej książki,
uformowały się jądra dzisiejszych galaktyk (nie
wszyscy dziś tak sądzą, zapraszam do lektury następnego eseju). Kolapsując dalej, materia ta
zagęściła się. Pojawiło się odpychanie, a
więc i pulsacje objętościowe, zrozumiałe, że o odpowiednio
małej częstotliwości*.
Oczywiście średnia gęstość takiego obiektu jest zdecydowanie mniejsza od
gęstości materii jądrowej, pomimo, że zamknięty on jest horyzontem. A o
osobliwości (punkt, w którym zawiera się cała masa
obiektu) nie ma mowy nawet jeśli materia ta
tworzy kulę o rozmiarach stosunkowo niewielkich w porównaniu z jej promieniem
grawitacyjnym...
*) Pulsacje te z grubsza opisałem w artykule wstępnym, stanowiącym nawiązanie do eseju na temat oscylacji
Wszechświata, Te drgania objetosciowe,
zachodzić mogą w gwiazdach odpowiednio masywnych. My widzimy gwiazdy te jako
pulsujące, regularnie bardziej lub mniej. Wśród nich wyróżniają się cefeidy,
pulsujace regularnie, przy czym okres pulsacji zależy od ich masy.
...Zatem nie osobliwość. Zróbmy w związku z tym małe
obliczonko. Pofantazjować nie zaszkodzi (już nikomu). Przyjmijmy, że masa („substancjalna”**) jądra
galaktycznego wynosi 10^40
kg. W wyniku zapaści
grawitacyjnej stało się ono kulą o gęstości chyba nieco większej, niż gęstość
jądra atomowego (w sensie
koncentracji materii). Promień tej kuli
(w górnej granicy odpowiadający gęstości jądra atomowego, ok. 4·10^17kg/m³) wynosi
ok. 18200 km (sprawdźcie). Oczywiście promień grawitacyjny obiektu
jest znacznie większy, choć wynosi chyba mniej niż 14,82 miliardów kilometrów (kto chce niech sprawdzi)
w związku z istnieniem (zakładanym) defektu
masy. Mamy więc malutkie, granicznie gęste jądro i
ponad nim, aż do horyzontu grawitacyjnego, stosunkowo rozległą warstwę pustki
(w pierwszym spojrzeniu). Co się tam dzieje? O tym niejeden
film można nakręcić (w Hollywood czekają na tę książkę). A tak na
marginesie, ciekawe jakie jest natężenie pola grawitacyjnego na powierzchni tej
kuli o promieniu 18200 km.
Otóż dosyć duże. Wynosi ok. 2·10^15m/s² (jeśli nie uwzględniamy deficytu masy i odpychania grawitacyjnego w bardzo krótkim zasięgu, jeśli nie uwzględnimy zmienności związanej z
pulsacjami).
**) Masa substancjalna, czyli masa sprzed zapaści
grawitacyjnej, przy pomijalnym defekcie
masy.
A jeśli
uwzględnimy deficyt masy? To sobie pospekulujemy. Załóżmy, że rzeczywiście jądro
galaktyki zapadło się, aż do podanych wyżej rozmiarów (18200 km) lub może nawet mniejszych. Jaka jest jego masa
grawitacyjna? Dla oszacowania, należałoby znać łączną energię wiązania
neutronów (w tym grawitacyjnego) w obiekcie o takiej gęstości. [A może już nie neutronów? Materia
gluonowo-kwarkowa?] To na prawdę nie trywialny problem.
Chodzi o to, że ciśnienie (górnych
warstw na dolne) rośnie wraz z głębokością. Im głębiej,
tym defekt masy właściwy (przypadający na jednostkę masy) jest większy. Jaki jest maksymalny? Dobre pytanie.
Odpowiednie obliczenia wymagają jednak bardziej zaawansowanego aparatu
matematycznego. Sprawę tę pozostawiam więc otwartą, choć już teraz uzasadnione
jest przypuszczenie, że do znaczącego ubytku masy wystarczy już tylko
nieznaczne zmniejszenie średniej odległości między (powiedzmy, że) środkami neutronów. Rezultatem tego
może być nawet wydatne zmniejszenie się masy jądra obiektu, a więc także
wielkość promienia grawitacyjnego. Obszar pustki ponad jądrem nie musi więc być
aż tak duży. Czy pustki? Zobaczymy dalej. Można przypuszczać, że koncentracja materii w
prawie całym obiekcie („prawie” – nie biorąc pod uwagę warstwy zewnętrznej)
powinna być w zasadzie bardzo
zbliżona. Ale to już mniej istotne.
Załóżmy,
że cząstka naładowana (np. elektron) przyciągnięta z zewnątrz wtargnie do środka,
przecinając linię horyzontu. To nasza cząstka próbna. Załóżmy, dla
uproszczenia, że porusza się po okręgu. Jej prędkość orbitalna kołowa na samej linii
horyzontu (łatwo to sprawdzić, bazując na podejściu quasi-newtonowskim) wynosi
70,71% prędkości światła (c/√2). Zauważmy, że jej masa nie odgrywa roli, pomimo
prędkości relatywstycznej. Prędkość orbitalna bowiem od masy nie zależy (bo to grawitacja centralna obiektu
dominującego w nieporównywalnym stopniu). Dotyczy to także cząstek poruszających się inaczej.
Co istotne, cząstki naładowane powinny w tej sytuacji być źródłem
promieniowania elektromagnetycznego, w związku z ich ruchem przyśpieszonym. [Chyba,
że poruszają się
po trajektorii zamknietej (np. elipsie). Zwróciłem już uwagę na to, że układ
cykliczny nie promieniuje. Gdyby promieniował, to traciłby energię, więc nie
mógłby być układem cyklicznym. Przykład stanowić może atom z elektronami
okrążającymi jądro. Tu jednak droga przebywana przez elektron (lub inną cząstkę
posiadającą ładunek) jest dosyć długa. Skąd obserwator patrzący w pewnej chwili
ma wiedzieć, że elektron porusza się po torze zamkniętym? Po prostu nie promieniuje. A poza tym to klasyczne zagadnienie Keplera.]
To było na linii horyzontu. A poniżej?
Przyśpieszenie jest jeszcze większe, a promieniowanie cząstek poruszających się po krzywej otwartej – takich też jest sporo, jest bardziej energetyczne (o większej częstotliwości).
Takie będzie po wydostaniu się cząstki z bardzo silnego pola
grawitacyjnego, panującego w tym obszarze. Łatwo wykazać, że w odległości równej połowie promienia
Schwartzschilda prędkość orbitalna
kołowa równa jest c. Tej prędkości
jednak cząstki osiągnąć nie mogą. Tam mogą się wyżywać fotony, jeśli jeszcze istnieją. Cząstki masywne
okrążają więc nasze
jądro gdzieś w przedziale odległości (R/2,R] od jego środka, nawet bardzo daleko – pamiętamy podaną wyżej wielkość
promienia grawitacyjnego (14,82 mld. km). Czy rzeczywiście tak daleko? Przecież masa grawitacyjna naszego jądra, naszej kuli, jest mniejsza, może nawet znacznie, od masy początkowej
(sprzed zapaści grawitacyjnej). W związku z tym także jej promień grawitacyjny
jest znacznie mniejszy. A może po uwzględnieniu ubytku masy (a także dla
spełnienia wymogów estetyki),
należałoby dopuścić przypuszczenie, że dokładnie tam, gdzie prędkość orbitalna równa jest c
sięga substancjalna powierzchnia obiektu, powierzchnia litej kuli. W sytuacji tej warstwa pustki ponad nią miałaby grubość połowy promienia grawitacyjnego, a sam promień grawitacyjny nie byłby większy od 36400 km (patrz
obliczenie powyżej). [Podkreślam, że chodzi wyłącznie o
upraszczające założenie uzasadnione przez względy estetyki, a także założenie, że pod horyzontem, aż do powierzchni
kuli, nie ma materii. A jeśli jest, to łączna masa obiektu jest większa, a sam
horyzont, może znajdować się nawet znacznie wyżej. Ale nie
uprzedzajmy faktów.] Przy
założeniu (roboczym), że pod horyzontem, aż do kuli, nie ma materii, można obliczyć masę grawitacyjną
takiego obiektu, zakładając podaną wyżej wartość promienia grawitacyjnego.
Wychodzi: 2,46·10^34kg , czyli
ok. miliona razy mniej, niż przed zapaścią. To masa tylko dziesięć tysięcy razy większa od masy Słońca. W moim guście to chyba jednak stanowczo za mało. Ale
przecież tutaj kierujemy się jedynie względami estetycznymi, a poza tym to model roboczy,
nie uwzględniający materii zalegającej powyżej naszej twardej kuli. [Trzeba przyznać, że
estetyczne względy mogą jednak być różne, tak,
jak różne są gusty.] Mimo wszystko brnijmy dalej.
Czy sama kula byłaby
tą prawdziwą czarną dziurą? Może i czarną,
ale nie z osobliwością
i bez perypetii z upływem czasu. Stamtąd
(chyba) fotony nie mogą się bowiem wydostać (patrz w zakończeniu tego eseju), a
pozostałe cząstki (masywne) krążyć by
musiały z prędkością światła, co oczywiście nie jest możliwe. Inna sprawa, czy tam fotony (tym bardziej cząstki masywne) mogą jeszcze istnieć jako takie.
W dodatku
obiekt nasz sobie pulsuje, jakby oddychał,
czego rezultatem są (w przypadku naszej Galaktyki), okresowe
wymierania, co 26 milionów lat (na naszej planecie i być może na innych
planetach – sądząc już po hipotezie przedstawionej w artykule
wstępnym do eseju poświęconego oscylacjom Wszechświata). To jednak (ten długi okres pulsacji) nie bardzo się zgadza z wynikami liczbowymi, otrzmanymi powyżej (stosunkowo
duży deficyt masy). Jeśli mimo wszystko coś w
tym jest (za sprawą estetyki), to można
sądzić, że sporo materii jednak wypełnia „pustkę” między powierzchnią kuli, a
powierzchnią horyzontu. Do tego stopnia, że w rzeczywistości promień
grawitacyjny obiektu jest jednak większy, i to znacznie – za sprawą
materii zzewnątrz, uwięzionej przez obiekt. Materia ta
sobie wpada zzewnątrz cały czas i jest jej coraz więcej. Promień grawitacyjny obiektu zatem rośnie.
Rośnie tak długo, aż nie staje materii
na zewnątrz. Nic nie ogranicza tego procesu. Wynikałoby
stąd, że warstwa ponad kulą jest jednak chyba w rzeczywistości nawet znacznie
grubsza, niż połowa promienia grawitacyjnego naszej kuli (po przyjęciu estetycznego założenia). Sama warstwa ponad kulą powinna też pulsować, przy czym okres pulsacji uwarunkowany jest tak przez
pulsacje litej kuli, jak i przez materię powyżej. Być może w pewnych warunkach
(masa ściąganej materii sukcesywnie rośnie) dochodzi nawet do rezonansu. W dodatku masa grawitacyjna tej materii, gdy ta dostaje
się do środka, nie zmniejsza się wydatnie. W tak dużym obiekcie, to normalna
materia (a nie zgęszczona do granic, jak w centrum).
Mamy więc obiekt „czarnodziurowy” nowego typu. W dodatku on świeci... A może jest
tak, że rezonans następuje co jakiś czas, w miarę przybywania materii i wtedy
mamy silny impuls galaktycznego pola grawitacyjnego (szkodzący wielkiej liczbie
gatunków istot żywych)?
Przyznać trzeba, że opis precyzyjny takiego układu wymaga pogłębiających badań z
użyciem zaawansowanych środków matematycznych. Ja nie mam czasu na ich
podjęcie. Moje wrodzone lenistwo ogranicza zresztą działania poznawcze do
przemyśleń o charakterze konceptualnym. Właściwie, czy lenistwo? Przecież ta praca jako całość
nie dotyczy jakiegoś konkretu badawczego, gdyż tworzy ogólny system. W tej
sytuacji takich konkretnych tematów badawczych
jest bez liku, wprost setki, a jeśli meritum tej
pracy sprawdzi się, to będziemy mieli wzrost wykładniczy publikacji.
Chciałbyś... Na dokładne rozpracowanie tych tematów, już dziś, potrzeba... to za dużo jak na jednego
człowieczka dosyć skromnej postury. Nisza dla młodych
(jeśli to wszystko ma sens). To także spora pokusa dla scenarzystów filmów SF.
W tej sytuacji może
ktoś zapytać o to, jak
uzgadniane są zmiany obiektu – w związku z jego dużymi rozmiarami. Zgodnie z
obowiązujacym paradygmatem prędkość przekazu informacji uzgadniającej jest
niewiększa od c. Czy paradygmat ten ma moc uniwersalną? Jeśli tak, to pełne
skoordynowanie ruchu całości nie jest możliwe, w szczególności jeśli chodzi o
obiekt rozległy, jak np. jądro galaktyki. Chyba, że pole
grawitacyjne jest nielokalne i nie ma sensu mówić o prędkości jego rozchodzenia
się. Dlaczego nielokalne? Bo istnieje wszedzie. Już była o tym mowa.
Elementarne źródła tego pola, plankony, są niezniszczalne.
Tak swoją drogą warto sprawdzić, czy cykliczność galaktycznego pola
grawitacyjnego (26 milionów lat) dotyczy także innych planet, a także innych
układów planetarnych (poza Układem Słonecznym). Jak? To się zobaczy.
Ale z tym
sprawdzaniem nie musimy się śpieszyć,
chyba, że nasi kosmici w swych latajacych talerzach są ocaleńcami – opuścili
swą planetę z powodu nieznośnych zmian warunków ekologicznych, także
zmieniających się w cyklu 26 milionów lat. To byłoby argumentem, ale należałoby
ich delikatnie o to zapytać. Oni lepiej wiedzą, gdyż są od nas mądrzejsi. Sądząc po dokumentacji sumeryjskiej, by ratować swą planetę (Nibiru), okradli nas ze złota jakieś sto tysięcy lat temu (w Afryce i Ameryce Południowej),
a w dodatku drogą manipulacji genetycznych, na bazie
tutejszych stworzeń, stworzyli niejakiego Adama i
niejaką Ewę (by ich potomkowie
pracowali w kopalniach złota – z doniesień Zecharii Sytchina). Dziś, z jednej strony uprawiają naukę, a z drugiej,
wzajemnie się
zabijają (tradycja nie ginie od samego Kaina).
Naukę zresztą rozwijają przede wszystkim dla lepszej efektywności tego
zabijania. W przyrodzie sprzężenie zwrotne odgrywa niepoślednią rolę. Tak swoją drogą, teraz mogliby (Nibirianie) już
wracać do domu, a nam głowy nie zawracać... Pomagają nam w rozwoju nauki i techniki (w zamian za swój pobyt), a tym doprowadzają nas do kompletnego zdebilenia, gdyż jako masa nie dorośliśmy do tego. A
może i mnie uczynili bezwiednym głosicielem „nowych prawd”?
Chyba im o to chodzi. Gog i Magog już się nawet ujawnił: wystarczy spojrzeć na
ten nasz świat. Cwaniaczkowie,
chcą zająć i skolonizować naszą planetę bez godzenia w naturę. Tu mają rację. A
poza tym, niech się Kainowie sami pozabijają.
Powyżej oszacowaliśmy rozmiary naszej
galaktycznej czarnej dziury (tej supergęstej centralnej kuli, której powierzchnia jest faktycznym horyzontem zdarzeń). Przypominam, że materia
ponad jej powierzchnią nie ma wpływu na jej cechy grawitacyjne (prawo Gaussa). Już z powyższych wymyśleń
wynika, że pełne jądro Galaktyki, zamknięte horyzontem grawitacyjnym, rozmiarami swymi jest o niebo większe, niż ta kula. Materii jest tam pod dostatkiem, a grawitacja jest bardzo
silna. Nie dziw, że obiekt świeci na
zewnątrz tak intensywnie – jądro każdej
galaktyki spiralnej. „Czarna dziura i świeci???”
Chodzi nie tylko o materię otaczajacą z zewnątrz
obiekt zamknięty horyzontem grawitacyjnym, lecz
także o materię zalegajaca nawet poniżej horyzontu. Stwierdziliśmy to już wcześniej.
Ciekawe,
co się dzieje poniżej horyzontu. Skonstatowaliśmy już, że prędkość
orbitalna kołowa równa jest c w połowie promienia grawitacyjnego, to znaczy, w naszym
przypadku, na linii powierzchni kuli (pod warunkiem, że cała pierwotna materia obiektu sięga co najwyżej powierzchni o promieniu równym
połowie promienia grawitacyjnego. Tam też znajduje się (twarda) powierzchnia czarnodziurowego
jądra galaktyki. Cząstki materii, które znajdują się powyżej, przynajmniej
część z nich, okrążają jądro, przy tym im krążą
bliżej, tym ich prędkość bliższa jest c. Ale przecież tej wartości osiągnąć nie
mogą.
I tu pojawia się problem. Nie istnieje żadna granica
między sytuacją realizowalną
(v < c), a sytuacją wykluczoną (v = c). Czy cząstki,
spadające na powierzchnię kuli, swą
prędkością zbliżające się ku granicy (c), to
znaczy do sfery zakazanej dla nich, odległej o połowę promienia grawitacyjnego od centrum
obiektu, nigdy jej nie osiągną? Tak by mogło wynikać. A ich masa? Wzrastać ma do nieskończoności? Nieskończenie długi czas?
Niewątpliwie, zgodnie z (potwierdzanymi wprost na każdym kroku) przewidywaniami
szczegolnej teorii względności. W dodatku to jakby przypomina nam „klasyczną”
czarną dziurę (w interpretacji bazującej na OTW). To
brzmi zachęcająco, z tym, że jeśli obserwatora nie ma, to nie ma też powodu do
niepokoju z powodu
wydłużajacego się relatywistycznie czasu oczekiwania, tym
bardziej, że kuliste jądro galaktyki uzyskało swe cechy dosyć szybko bez
konsultacji z nami. Być może to samo
powiedziałby Einstein wspominając Księżyc, choć wtedy nie podobała mu
się mechanika kwantowa... Czy wszędzie musi się wtryniać ten obserwator?
Podmiotowe traktowanie przyrody chyba się już przejadło. Pisałem o tym w
pierwszej części. A sama cząstka wpada i nie obchodzą ją poznawcze perypetie obserwatora z zewnątrz.
Czy cała materia
ściągana z zewnątrz przez jądro galaktyki krążyć ma jak szaleniec tuż tuż, w
nieokreślenie małej odległości od zakazanej orbity odpowiadajacej prędkości
niezmienniczej? Tego po przyrodzie wolałbym nie oczekiwać. Na szczęście (moje), istnieje jeszcze jedna możliwość. Otóż orbity cząstek,
jeśli są krzywymi zamkniętymi, to są
stacjonarne. Cząstki nie mogą promieniować. Oznacza to skwantowanie orbit (podobnie, jak w
atomie), więc nie jest tak, że wszystkie krążą razem tuż tuż, prawie w
odległości R/2. „W jakiej odległości naprawdę? Nieokreślenie
małej?” To nie trzymałoby się kupy. Zatem skwantowanie orbit. Jeśli cząstka porusza się już po orbicie
zamkniętej, to jest to jej stała orbita (aż do momentu jakiegoś zderzenia).
Jeśli przy tym posiada ładunek elektryczny, to oczywiście nie promieniuje (ruch
cykliczny). [A skąd ona wie, że porusza się po orbicie
zamkniętej, tutaj tak przecież rozległej? Ma wgląd w całość? Fenomenologicznie
wszystko OK, ale w szczegółach gnieździ się diabeł.] Chyba, że wskutek oddziaływania z określonym czynnikiem zewnętrznym (np.
zderzenia z inną cząstką) nastąpi przejście na inny poziom energetyczny. A jeśli jedynym parametrem jest masa cząstki?
To jeśli orbita jest otwarta, to czy może się zamknąć? „By się zamknąć, powinna być źródłem fali grawitacyjnej, unoszacej energię.” Tak powiedziałby ktoś w miarę zorientowany. Co do tego wcale nie jestem
przekonany w stu procentach. Na razie jednak mam za mało argumentów dla
uzasadnienia tej wątpliwości. A co do tych krążących po orbitach zamkniętych... Powinien istnieć poziom podstawowy energii. Gdzie? Gdzieś najbliżej zakazanej orbity,
odpowiadającej prędkości światła, a znajdującej się w odległości połowy
promienia grawitacyjnego od samego centrum. Byłaby to oczywiście orbita kołowa o
promieniu większym. Intuicja podpowiada, że najniższa
orbita kołowa powinna znajdować się w pewnej znaczącej już odległości od powierzchni
kuli o promieniu R/2. [To R dotyczy wyłącznie materii
kuli o maksymalnej gęstości, a nie całego jądra Galaktyki, zamkniętego przez
horyzont grawitacyjny.] Taka byłaby wersja rozwiązania kwestii. Powinny być zatem spełnione określone warunki skwantowania. O tym parę
refleksji niżej. Chyba im dalej, tym większe zagęszczenie poziomów
energetycznych. Jak w atomie. To byłby nowy trop, choć należałoby rzecz rozpracować.
Na razie przyjąć można, sądząc po analogii z atomem wodoru, że
długość stacjonarnej orbity równa jest wielokrotności długości jakiejś fali. Czy grawitacyjnej? Czy
w tej sytuacji, dla określonego n (l.
naturalna) mielibyśmy, zgodnie z zakazem Pauliego, tylko jedną cząstkę (lub skończony zbiór różnych cząstek)? Byłoby więc tam stosunkowo mało materii, a my
oczekujemy sporo. Mamy dylemat, chyba, że układ nasz nie podlega statystykom kwantowym
– to przecież nie atom.
Ale to nie wszystko. Sama cząstka jest, jak już wiemy, układem grawitacyjnym. Zatem, w tak silnym
polu zewnętrznym (dla niej), jej
spoistość strukturalna może być zagrożona. Jak widać, mamy tu powód do pogłębienia
zastanowień. Tę rzecz sceduję na młodych (chyba tych, którzy jeszcze się nie
urodzili...)
Łatwo powiedzieć: kwantyzacja orbit. A co
określa skwantowanie poziomów energetycznych? Jakie kryterium,
jaka funkcja o wartościach dyskretnych (określona przez liczby naturalne)
wyznacza parametry (w szczególności promienie) poszczególnych orbit? Czy chodzi o
energię potencjalną? „Jeśli masy cząstek są zróżnicowane, to mielibyśmy spory bałagan z rozkładem poziomów energetycznych.” Ale przecież bardziej miarodajny jest potencjał pola, który nie zależy od masy cząstki, a
jedynie od masy ciała dominującego i
odległości od jego środka. Zresztą, także
prędkość orbitalna w takim układzie nie
zależy od masy cząstki, a wyłącznie od jej położenia – to już wiemy ze szkoły
średniej. Jak widać, dla młodych
pozostało sporo roboty (sądząc po tym wszystkim, sama koncepcja posiada bowiem
spory ładunek heurezy).
To kieruje naszą uwagę ku układowi planetarnemu, choć w przypadku planet okrążających Słońce mogą być mierzalne
odchylenia, już w związku z tym, że masa
grawitacyjna układu, to nie tylko masa Słońca,
że masa nawet najmniejszego meteoroidu jest
znacznie większa w odniesieniu do Słońca, niż masa cząstki elementarnej
okrążającej jądro galaktyki. Swoja drogą,
jeśli w przypadku planet to skwantowanie orbit istnieje, to jeśli nawet
(powiedzmy, że) cztery miliardy lat temu doszło do jakiejś wielkiej kolizji (stąd
asteroidy, komety), to Układ zdążył się
ustabilizować, a planety zajęły już w zasadzie przynależne im orbity, szczególnie planety wewnętrzne, mniej masywne (Jowisz
podczas tej kolizji, przypadkiem znajdował się widocznie dosyć daleko od
kolidujących ze sobą ciał niebieskich). Reguła
Titiusa-Bodego¹ (T-B) wskazuje przecież na
istnienie wyraźnej prawidłowości. W pierwszym przybliżeniu można nawet użyć analodii z
bohrowskim modelem atomu wodoru. Na razie jednak
to wyłącznie fantazja. I chyba długo nią będzie.
Skwantowanie orbit? Czy pójść dalej i oczekiwać jekiejś specjalnej reguły, jakiegoś kryterium? Przy opisie atomu (oddziaływanie
elektromagnetyczne), w szczególności dla układu najprostszego, mamy wielokrotności długości fali de Broglie, a
ogólniej, określony przestrzenny rozkład
prawdopodobieństwa dla położeń elektronów. Tu, na razie, nie ma punktu
zaczepienia (poza nieśmiałą wielokrotnością długości jakiejś hipotetycznej fali).
A jeśli mamy do
czynienia z ruchem niecyklicznym? Podchodząc tradycyjnie do sprawy, stwierdzić
można, że w przypadku tym,
prawidłowość, o jakiej mowa powyżej nie może zachodzić, co
prowadzić powinno do emisji fali (Jakiej?) i utraty energii, aż do zamknięcia się
orbity dzięki spełnieniu warunku stacjonarności.
[Tu
opis przypominajacy mechanikę falową byłby bardzo przydatny.] O jakie fale chodzi? O fale elektromagnetyczne? Prawdopodobieństwa? A może w obydwu przypadkach (planety – atom), chodzi
jednak o fale
grawitacyjne? Aktualnie, by nie pójść w tym
kierunku (bo nie chcę, powiedzmy, że obligowany przez intuicję), wolałbym pozostać przy
falach elektromagnetycznych. Wszak materia spod horyzontu grawitacyjnego, jak
zauważyłem wcześniej, świeci i to nawet intensywnie.
Skojarzenie fal de Broglie z falami grawitacyjnymi miało już
miejsce w początkach naszych rozważań, z tym, że w odniesieniu do skali struktury cząstek. Tutaj mamy obiekt nieco (...) większy. [Choć to nie to samo, przecież dobre
pomysły, te same (nie moje, lecz Przyrody), manifestują się podobnie w różnych okolicznościach, nawet odległych w ich fizykalnej
istocie i w skali rozmiarowej.] To brzmi
lepiej, niż niematerialne fale prawdopodobieństwa, choć rozwiązanie takiego równania falowego dałoby określone
prawdopodobieństwo. Tam,
w skali struktury uznałem, że także fale elektromagnetyczne mają charakter
grawitacyjny. Pomimo, że jądro galaktyki i atom, to nie to samo, podobieństwo
rzuca się w oczy, jakby chodziło jednak o to samo.
Już dawno stwierdziłem, że grawitacja stanowi bazę
dla wszelkich oddziaływań. W tej skali jednak, w skali obiektu galaktycznego, przemiany energii w procesach nieodwracalnych manifestują się mimo wszystko emisją
promieniowania elektromagnetycznego.
Ale mimo wszystko możemy mówić o
skwantowanej grawitacji. To dziś święty graal współczesnej fizyki. Teraz już wiemy gdzie ma to miejsce – w okolicach
litego jądra galaktyki, ale być może także w układach planetarnych
(reguła T-B). Z całą pewnością to rzecz bardziej złożona. Przypomnijmy sobie, że samo jądro galaktyki, jako całość, pulsuje w
związku z inercją samej zapaści, która miała miejsce jeszcze wtedy, gdy było
kwazarem. Oznacza
to, że natężenie pola w danym punkcie ulega cyklicznym,
zmianom. W związku z tym parametry skwantowanych orbit ulegają cyklicznym zmianom. [Mamy więc
przyczynę zmian ekologicznych na Ziemi (26 milionów lat).] Chodzi o okres
pulsacji obiektu pełnego, zamkniętego horyzontem grawitacyjnym, znacznie większego
od naszej kuli, dzięki materii zalegającej powyżej niej. Materia ta jest wciąż
wychwytywana zzewnątrz, co może mieć jakiś wpływ na
stopniową zmienność (wydłużanie się) okresu pulsacji jądra galaktyki. Tu warto zauważyć,
że w rzeczywistości chodzi o zjawisko bardziej złożone. Pulsacje kuli –
cykliczna zmienność natężenia jej pola grawitacyjnego, pobudza do oscylacji
otoczkę.
Czy także wewnętrzna kula ściąga materię? Przecież prędkość materii opadającej na nią dąży
do c. Tak, ale ta materia ma już, być może, zupełnie inne cechy, niż
znana nam materia neutronowa. Rzecz wymagałaby bardziej wnikliwych badań (jeśli to wszystko ma sens).
Jak widać, można więc mimo wszystko mówić o istnieniu dyskretności w rozkładzie energii oddziaływania
grawitacyjnego. Dodatkową wskazówką na realność tej dyskretności (poziomów energetycznych) jest zakładana tu
ziarnistość grawitacji. Jak widać (to już filozofia), fakt, że jeśli dany układ
zmienia się cyklicznie (w ogóle istnienie cykliczności zmian), to nie emituje, nie
traci energii (dyskretność); zbiega się z faktem istnienia immanentnej
ziarnistośc materii.
Ale to nie koniec.
Pozostała jeszcze jedna (co najmniej) kwestia. Co się dzieje z cząstkami opadającymi
radialnie? Załóżmy, że ruch ich nie zostaje zakłócony. Czy w końcu transmutują
się w fotony? Fotony o nieskończenie
długiej fali? A co z prawem zachowania
ładunku? Jest spełnione. Elementy strukturalne określające przeciwne ładunki – wszystkich cząstek, po prostu łączą się ze sobą (łączny ładunek równy jest zeru). A inne prawa, na przykład zachowania liczby
leptonowej? Na
pewno są spełnione. Co do szczegółów, do diabła z nimi, coś się wymyśli. Na razie
niewiele jest podstaw do opisu zmian (także
strukturalnych) takiej cząstki. Chyba zanim dotrze do „horyzontu zdarzeń”
(powierzchnia wewnętrznej kuli), w niezwykle silnym polu grawitacyjnym, stracą
cechy znanych
nam cząstek. Strukturalnie dopasują się do materii tworzącej
tę kulę. Transmutacja
cząstek? Efekt tunelowy? Można oczekiwać, że jakaś część cząstek, nowego typu,
jakoś przekracza tę zaczarowaną granicę c zwiększając sukcesywnie zawartość
materialną naszej kuli, choćby w niewielkim stopniu – ale to opis podobny do pobożnego życzenia (z udzialem diabła). Jeśli sądzicie, że
amunicja mi się skończyła, a ja utkwiłem w ślepym zaułku, to dlatego, że nie
wiecie, co wymyśliłem w odniesieniu do neutrin. Niedługo zajmiemy się także
nimi. Może odgrywają one jakąś rolę w tym, co się dzieje w jądrze galaktyki. W każdym razie zbliża
się kolejna bomba heurytyczna.
Coś podobnego stanie się podczas ostatniego etapu kontrakcji, tuż przed
utworzeniem się panelsymonu... Znikną wtedy oddziaływania silne, a także elektromagnetyczne,
znikną więc fotony. Przecież cała
materia ma strukturę grawitacyjną. Nic dziwnego, że w odpowiednio silnym polu
los cząstek nam znanych jest przesądzony. Na bazie grawitacji dualnej
plankonowej, będzie można (może nawet w niedalekiej) przyszłości skonkretyzować
ilościowo odpowiednie kryteria.
Fantazjujemy? Po prostu trzeba być konsekwentnym. Zatem,
czy ta nasza kula już nie jest zbiorem neutronów? Materia kwarkowa, albo coś
jeszcze bardziej egzotycznego, coś podobnego do materii w momencie przemiany
fazowej w początkach Wielkiego Wybuchu? Pokombinujcie sobie. A tak swoją drogą, czy ja mam się wszystkim zajmować?
Powyżej wyraziłem brak entuzjazmu w odniesieniu do możliwości istnienia fal grawitacyjnych, w każdym razie w skali percepcji
astronomicznej. Swą
niepewność uzasadniam następująco. Załóżmy, że zbliżają się do siebie dwa ciała, dla przykładu,
dwie czarne dziury (jak w doświadczeniu
LIGO). Każde ma określoną masę, a więc określony
jednoznaczny zasób grawitacji. Jeśli zbliżając się do siebie, powodują emisję
fali grawitacyjnej, to łączny zasób grawitacji ulega
erozji – część zostaje bezpowrotnie tracona. A przecież same ciała jako takie nie zmieniły się. Zasób grawitacji
w posiadaniu każdego z nich, nie uległ zmianie. Zatem układ nie traci swej
grawitacyjności, nie emituje jakiejś fali grawitacyjnej. Łączna energia
grawitacyjna układu jest zachowana. Zgodnie
z moim modelem, malenie (ujemnej) energii
wiązania – gdy zbliżają się do siebie, równe jest wzrostowi (dodatniej) energii
niedoboru masy. Bilans tych zmian zeruje się. Jak widać, grawitacja dualna i z
tym sobie poradziła, bez powoływania do
życia nowego bytu w postaci fali grawitacyjnej.
Próba rozwiązania problemu energii wiązania
grawitacyjnego bez uwzględnienia defektu masy grawitacyjnej, byłaby z góry skazana na niepowodzenie w związku z
koniecznością spełnienia zasady zachowania energii. [W dodatku tutaj chodzi o
masę grawitacyjną definiowaną (po nowemu) jako masa układu.] Stąd gorączkowa potrzeba posługiwania się falami grawitacyjnymi, gorączkowego poszukiwania dowodu ich istnienia. Stąd interpretacje
wyników badań „zgodne z oczekiwaniami” (jeśli nie pobożnymi życzeniami – to
ostatnio dosyć częste nawet w fizyce). Przyjęta dziś idea fal grawitacyjnych, pomijając formalne (z konieczności) dopasowanie jej do wymowy równań OTW – matematyka na to pozwala, jest zbieżna z podstawami spektroskopii
optycznej – stąd pomysł. Nie zawsze jednak analogia trafia w sedno. Tutaj właśnie bohrowski model atomu wodoru – jako ideowy
prototyp, nie wypalił.
A czym jest ten tajemniczy „zasób
grawitacji”? Jeśli grawitacja polega wyłącznie na zakrzywieniu przestrzeni, to
pojęcie to jest nierelewantne. Jednak myśmy poszli inną
drogą, chyba efektywniej wyjaśniającą fakty obserwacyjne. Przyjęliśmy mianowicie za uzasadnione (na bazie faktów) istnienie bytu
elementarnego absolutnie, utożsamianego
przez nas z plankonem. [Wykluczyliśmy tym
istnienie nieskończonej
ciągłości przestrzennej w głąb.] Właśnie
plankon stanowi byt będący jednostką zasobu grawitacji. Przy tym, jego
oddziaływanie z innymi plankonami przebiega zgodnie z wymogami grawitacji
dualnej. [W podobny sposób na poziomie
elementarnym definiuje się pęd, jako zasób ruchu w danym ciele – proporcjonalny do masy ciała. W tym przypadku jednak
chodzi o wielkość posiadającą charakter lokalny.] Zasób grawitacji określonego układu, nie ulega więc zmianie, jako wielkość określona przez liczbę plankonów, będących
bytami niezniszczalnymi, jest wprost niezniszczalny. Jest więc wielkością niezmienniczą. Z angielska byłoby to: resource
gravity ℜg. Być może, to
już fantazja chyba mocno przesadzona – niezmienność stałej grawitacji G ma z
tym właśnie związek. Jak dotąd nie podjąłem próby matematycznego zdefiniowania
wielkości zasobu grawitacji. Jeśli to słuszne, to... kto pierwszy, ten lepszy.
Symbol już macie. By pomóc Wam,
poniżej sformułowałem Prawo Zachowania Grawitacji:
Zasób grawitacji dowolnego układu (zamkniętego) ℜg = const. Pozostaje
więc niezmienny podczas oddziaływań zachodzacych w
tym układzie; jest ten sam, niezależnie od wzajemnych położeń elementów
układu. Bezpośrednim wnioskiem z tego
jest poniższe równanie, wyrażajace bilans energetyczny:
Tutaj: Ed,
to energia potencjalna defektu masy. Grawitacja jest niezniszczalna tak, jak
niezniszczalne są plankony.
Prawo to bazuje na trzech filarach:
1. Istnienie bytu elementarnego
absolutnie, stanowiącego jednostkę zasobu grawitacji i utożsamianego z
plankonem.
2. Nowa definicja
masy grawitacyjnej, jako masa układu.
3. Istnienie defektu masy
grawitacyjnej.
Zauważamy, że masa grawitacyjna nie jest miernikiem zawartości materialnej
(ilości materii) – nie tylko w związku z lokalnym efektem kinematycznym masy
relatywistycznej. Masa jest zmiennym parametrem każdego układu, jednym ze
wskaźników zmian zachodzących w tym układzie. Przykład: opisując ruch planety po elpsie
można, zamiast psługiwać sie parametrem mimośrodu elipsy można użyć wielkość δɱ, czyli maksymalną
zmianę masy grawitacyjnej układu.
Pofantazjowaliśmy sobie, ale kropki nad i nie postawiłem. To tylko zachęta do badań, albo... dodatkowa zachęta do
odrzucenia tego wszystkiego.
4. Refleksje
Jakoś dotąd nie zwróciłem uwagi na to, że koncentracja
materii w naszej kuli, jeszcze nie jest tą największa z możliwych. Daleko jej
do koncentracji materii w początkach WW. Przecież masa galaktyki jest rzędu stu
miliardów razy mniejsza od masy Wszechświata.
Reasumując możemy stwierdzić, że zawartość materialna
naszej kuli powinna stopniowo wzrastać, ale bez
zdecydowanego wpływu na wielkość masy
grawitacyjnej, a więc na cechy
całego obiektu. W jakimś stopniu wzrasta bowiem też deficyt
masy grawitacyjnej. [Trzeba przyznać, że wzrost
zawartości materialnej jest znikomy w stosunku do zawartości samego obiektu.] Jądro galaktyki (jako całość, aż do horyzontu
grawitacyjnego), stopniowo stabilizuje się, gdyż materii przybywa coraz mniej.
Aktywność galaktyki stopniowo maleje. I tak, cierpliwie oczekuje galaktyka
inwersji Wszechświata za jakieś 10^20 lat i kontrakcji. Dziś jądra galaktyk spiralnych promieniują
intensywnie, są bardzo jasne wizualnie. Wszechświat
jest zbyt młody, by było inaczej. A galaktyki eliptyczne? O zróżnicowaniu galaktyk i o ich
kosmogonii będzie mowa w eseju: „Jak powstały galaktyki”.
Po tych wszystkich przemyśleniach, refleksjach i fantazjach
powrót do czarnych dziur w wersji „pospolitej” sprawia wrażenie niedopasowania.
By się z nimi rozprawić trzeba być jednak wystarczająco blisko. Jeśli wpadnę,
to nie z tego powodu. Zgodnie z dzisiejszymi zapatrywaniami, czarne dziury
istnieją, a wszelkie wątpliwości puszcza się
mimo uszu. Są to obiekty z osobliwością w swym centrum.
Szczególnie dużo czasu poświęcił im fizyk angielski Steven Hawking. [Dziś już twierdzi on, że w wielu kwestiach się mylił
wywołując zakłopotanie u specjalistów, tym większe, im głębiej są wdrążeni w temat.] Według
modelu obowiązującego dziś, materia gwiazdy zapadającej się
grawitacyjnie
ulega skurczeniu i nie ma siły by proces kurczenia zatrzymać, bo „grawitacja to tylko (?) przyciąganie”. Stąd punktowa
osobliwość, do jakiej zmierza cała materia gwiazdy (lub innego masywnego obiektu). Nawet jeśli ta osobliwość nie jest
geometrycznie punktowa i
sprowadza się do rozmiarów Plancka, istnienie jej, choćby było tylko zakładane,
kłóci się w mym skromnym mniemaniu z cechami rzeczywistej Przyrody. Swoją drogą, rozmiary plankowskie, to nie to,
co przewiduje OTW. W każdym razie sprzeczne jest z określoną doktryną
filozoficzną, którą wyznaję. W innych miejscach, do kwestii tej ustosunkowałem
się w sposób bardziej umotywowany.
A propos,
podejście to świadczy o tym (Nie oburzajcie się!), że klasyczny model newtonowski,
pomimo einsteinowskiej nadbudowy tkwi głęboko, choćby w podświadomości tym
bardziej, że ta einsteinowska jakoś wymyka się intuicji i wyobraźni (wymyka się dlatego, gdyż jest wyłącznie zaawansowaną
matematyką), tym bardziej, że ostateczny wynik obliczeń sprowadza się w większości przypadków do modelu newtonowskiego. Niech za przykład służy wzór na promień
Schwarzschilda. Przypuszczam, że równoważny mu byłby jednak
opis bazujący na grawitacji dualnej.
A tak wracając do nazwisk, mamy trzy (na razie) etapy w poszukiwaniach prawdy.
Najpierw Newton odkrył prawo przyciągania grawitacyjnego (nieskończoność w
głąb), potem Einstein odkrył równoważność masy i energii. Można było więc
zauważyć możliwość istnienia niedoboru
masy grawitacyjnej (zdefiniowanej na nowo) i odkryć dualność grawitacji. Ale nie zauważono tego. Było wtedy jeszcze
za wcześnie (chyba przede wszystkim z powodów mentalnych). Mocniejszą motywację stanowił bowiem zachwyt nad geometrią Riemana i Łobaczewskiego (w pełni uzasadniony
jako matematyka) – zakrzywienie przestrzeni będącej bytem autonomicznym. Nieskończoność
w głąb nie była głównym motywem przemyśleń. Po prostu, w pewnym momencie wszystkim zawładnęli zawodowi
matematycy i tak już pozostało. Dla nich realia
przyrodnicze są tylko nadbudową, którą poddać można, wprost niefrasobliwie,
niezliczonym manipulacjom. Nic dziwnego, że przy opisie grawitacji w dalszym ciągu obowiązywała
(właściwie do dziś obowiązuje) „nieskończoność w głąb”, syngularność (choćby o
rozmiarach plankowskich – główny nurt uwielbia kompromisy), pomimo
niekonsystencji tej syngularności z zakrzywioną przestrzenią, pomimo sygnału
dość wyraźnego, że jest inaczej: grawitacja nie poddaje się renormalizacji. Ale
cóż, sto lat musi upłynąc. A dziś (właśnie
minęło sto lat), sądząc z moich nagannych popełnień, mamy odpychanie
grawitacyjne (w bardzo krótkim zasięgu), mamy grawitacyjne wyjaśnienie zakazu
Pauliego, mamy Wszechświat dualnej grawitacji – to po trzecie. W międzyczasie fizycy stali się matematykami, znakomitymi
warsztatowo. Może któryś z młodych czytając tę książkę uzna za słuszne podjęcie
wyzywania? A może któryś z matematyków wyniucha szansę dla siebie? Jako matematyk tylko tak może zarobić Nobla. Powinien, kto pierwszy ten lepszy, gdyż historia lubi się powtarzać.
Sporo
dziś jest hipotez i pomysłów (nie wyłączając moich), tworzących „drugi obieg
naukowy” lub, co na jedno wychodzi, fantastykę naukową. Są one swoistym
konkurentem dla... bezkonkurencyjnego oficjalnego,
akademickiego nurtu badań i dociekań. Bo w nim nie wszystko jest OK. Naukę
przecież uprawiają ludzie wraz z całą psychologiczną nadbudową tego
socjologicznego zjawiska. A jednak Nauka w akademickim wydaniu zyskała rangę
absolutnej wyroczni, a doktorat, niezalażnie od jego merytorycznej wartości
(nierzadko wprost żenującej) jest równoważny nobilitacji o dużym znaczeniu
socjologicznym. Wraz z tym Akademia posiada niewątpliwą przewagę tym, że do jej
dyspozycji pozostają ogromne środki, a także monopol na badania i możliwość ich
utajniania. Militarystyczna maszynka nakręca cały ten interes. Także służą jej wiernie media, z entuzjazmem nagłaśniajace
wszystko, co wypływa z szacownych murów akademickiej wyroczni. W roku 1951
odkryto, że można wykryć raka jeszcze w bardzo wczesnym stadium
przedpatologicznym (dziś nie wykrywalnym), zwykłym rutynowym (i tanim) badaniem
krwi. Profesora lekarza, Ernesta Villequeza (Fr.), który to odkrył, w wyniku
powtarzalnych badań naukowych, stłamszono i wyśmiano. Do dziś o metodzie tej lekarze nie mają pojęcia.
Ważniejsze są krociowe zyski, wpływy za „leczenie” truciznami i napromieniowaniem. Przemysł
wytwarza drogą aparaturę, koncerny farmaceutyczne produkują trucizny... dla
ratowania ludzi. O pracach (m. in. książkach) profesora było głucho, a główny
nurt nauki (i mediów) z pogardą odrzucał nawet możliwość czytania tych prac. Co z witaminami C, D, K2, A,
itd. mogacymi ratować życie, między innymi zapobiegając rozwojowi nowotworów, a
we właściwym dozowaniu, nawet lecząc raka? Dziś nawet lekarze (szczególnie o
witaminie K2) nie wiedzą, bo ich się nie uczy tego w szacownych akademiach
medycznych. Naturalnych środków nie można opatentować... A co się dzieje z cholesterolem i statynami... Ile istnień ludzkich można było uratować... Co nam to
przypomina?
Ludzie
prowadzący swoje badania poza ośrodkami akademickimi nie są w najlepszej
sytuacji, choćby tym, że szansę na opublikowanie wyników w periodykach naukowych i upowszechnienie ich tak, by stanowiły część dorobku nauki, są wprost
zaniedbywalnie małe w takim samym wymiarze, co grawitacja wśród
atomów. Szanse tym mniejsze, im wyniki tych prac są
bardziej doniosłe – pomimo istnienia internetu. Jednak właśnie ci mają
dużo większe szanse pójść inną, nieprzetartą drogą, nawet jako „dyletanci”. Na
ogół są samotnikami, a nie członkami finansowanych przez państwo (z kieszeni
podatników), poważnych zespołów badawczych. Wydatki te trzeba uzasadnić.
Istnieje więc całkiem realna możliwość preferowania i nagłaśniania (przez
media) także poglądów (i wyników) o wątpliwej
wartości. Rzecz dotyczy także nagród Nobla,
nie zawsze słusznie przyznawanych, nie tylko tych pokojowych. Także metafizyka
wraca do łask – pod płaszczykiem napuszonej naukowości, którą bezwiednie
wspiera odpowiednio zaawansowana matematyka.
Zawsze tak było. A jeszcze w dodatku te
nasze „czasy schyłku”... Postmodernizm? Sciencezoteryka? Naukowa mistyka?... Wystarczy iść do kina.
Przeważają filmy o wampirach, duchach, wilkołakach
i czarach, filmy dla dorosłych. A stron internetowych poważnie zajmujących się mistyką, ezoteryką, wróżbami, chiromancją i
gusłami nie zliczysz. Dla przykładu, wejdźcie na
poważną skądinąd stronę pt. „Czarymary.pl”. Te właśnie strony odwiedza najwięcej
internautów. Wśród
nich bardzo wielu jest nabywców książek oferowanych przez
te dostojne oficyny wydawnicze, książek ukazujących się w wielotysięcznych
nakładach. Przynajmniej czytelnictwo nie upada... tak szybko. [Moich
książek, tych wydanych w roku 2010, nikt
nie chciał kolportować – nie opłacało się. Dowiedziałem się, że ktoś jednak
wykupił cały nakład. Czyżby komuś zależało,
by ich nie czytano?... Jeśli
piszę bzdury, niech mi to wypomną (po przeczytaniu), niech udowodnią, że
wszystko bez wyjątku, to bełkot maniaka. A może jednak coś ma jakiś sens?
Symptomatyczna cisza.]
Nic dziwnego, że wraz
z tym wszystkim namnożyło się różnych podżegaczy i odwracających kota ogonem
„demokratów” różnej maści, a „poprawność polityczna” stanowi
wprost imperatyw działań, a nawet stadnego myślenia, w szczególności dziennikarzy, publicystów i polityków.
Symptomatyczne, że media te
znajdują licznych fanów, a pewne radio z Torunia
licznych słuchaczy. Zmuchomorzone rydzyki. Ciemnota niejedno
ma imię. Ciemnota
promuje nienawiść. Zaczynamy już w te
wszystkie bzdury wierzyć. Nic, oczekuj po tłumach krytycyzmu i racjonalnej
myśli. Coż, oświata jest dziś w dobrych rękach i mieni się czernią, a
gdzieniegdzie purpurą. To największe osiągnięcie
post-komunistycznej Polski. Czerń... Niektóre parafie, to jak czarne dziury. W tych warunkach
demokracja jest coraz bardziej efektywna, błogo- i blogo-sławiona – w wyborach wygrywają ci, którzy mają zaplecze w coraz większych i
coraz bardziej ciemnych masach. Ciemna
energia rozsadza cały ten społeczny interes. Nienawiść kwitnie. Głupiejemy. Niech żyje demokracja! Tak krzyczano też w roku 1933.
Wróćmy czym prędzej do czarnej dziury, nie tej osobliwej
(obowiązującej dziś i straszącej), a obiektu odpowiednio masywnego. Na
przykład jądro galaktyki.
Stwierdziliśmy już wielokrotnie, że jego gęstość
średnia wcale nie jest
aż tak wielka. W dodatku (o dziwo), zgodnie z naszymi przemyśleniami, może on nawet promieniować. Mimo wszystko trochę trudno liczyć dziś na
możliwość uzyskania znaczących informacji o tym, co dzieje się wewnątrz,
pomimo, że rąbka tajemnicy próbowałem uchylić nieco powyżej. Inna sprawa, że
to, co się tam może dziać, nie musi być aż tak zagadkowe. Wszak i my
„znajdujemy się wewnątrz czarnej dziury” (Patrz, w szczególności artykuł o masie Wszechświata.).
Nie ja pierwszy to stwierdzam. Czy mimo wszystko istnieją czarne dziury z
osobliwością? Dziś oczywiście tak, choćby w świadomości fizyków i czytelników
książek popularno-naukowych. Przypuszczam, że wraz z rozwojem wiedzy, czarne
dziury „osobliwe” wyparują, nawet dużo szybciej, niż w wyniku działania efektu
Hawkinga***.
***) Efekt ten polega na tym, że czarna dziura (ta
z osobliwością), promieniuje pomimo swej czarności. Wiąże się to z zasadą
nieoznaczoności Heisenberga. Promieniowaniem tym czarna dziura traci energię. Z
tego powodu małe pod względem masy czarne dziury dość szybko znikają. Natomiast
czarne dziury o dużych masach (gwiazd, jąder galaktyk), zanim wyparują,
Wszechświat przeżyje kilka (ile?) cykli ekspansji i kontrakcji..., chyba, że
zechce cierpliwie czekać aż wszystkie znikną, by za dość uczynić fantazjom
ludzkiego geniuszu. Sam mechanizm tego ,,parowania” opisałem krótko w innym
miejscu.
5. Konsekwencje rotacji gwiazdy zapadającej się.
Ale to
jeszcze nie koniec (choć parowanie już
trwa). Rozpatrzmy
jeszcze jeden aspekt sprawy. Tym razem na boku (może w zanadrzu) pozostawiamy
hipotetyczną masę ujemną i odpychanie grawitacyjne. Zajmiemy się obrotem
gwiazdy (lub innego obiektu). Nie chodzi o rotujące (już gotowe i opisane)
czarne dziury, których pełno w literaturze przedmiotu (nawet
jeśli w rzeczywistości nie istnieją), a o obiekty, które ewentualnie mają się nimi stać. Przykład stanowi
tu Słońce (jako gwiazda zbadana najlepiej). Trudno uznać je za ciało sztywne. Świadczy o tym zróżnicowanie prędkości
kątowej jego rotacji w zależności od szerokości heliograficznej. Największa
jest na równiku, przy czym prędkość liniowa tutaj równa jest około 2 km/s.
Odpowiada to okresowi obrotu równemu około 25 dni.
Prędkość
rotacji gwiazdy stanowić może określone kryterium istnienia układu
planetarnego. Znaczna część momentu pędu układu przypada wówczas bowiem na
planety. Bez planet, można sądzić, rotacja gwiazdy powinna być dużo szybsza. W
ostatnim czasie badania gwiazd i ich układów, szczególnie dzięki obserwacjom
satelitarnym, zyskały na efektywności i znaczeniu. Odkryte zostały liczne (już)
układy planetarne. Ale to dopiero początek. Dziś już wiemy, że właściwie
prawie każdą gwiazdę okrążają planety. Pośrednio wskazuje to na słuszność
przyjętych dziś hipotez opisujących genezę układów planetarnych. Gwiazd szybko
rotujących jest zatem stosunkowo mało. Tak w każdym razie można sądzić. Istotnym
dla nas jest fakt rotacji, choćby spowolnionej, jak w przypadku Słońca. Każda
gwiazda rotuje. Załóżmy, że gwiazda zapada się grawitacyjnie (w celu zostania
czarną dziurą). Jej promień zmniejsza się, choć przy zachowannym
momencie
pędu. Przy testowaniu tym pomijam to, że, by zostać (ewentualnie) czarną
dziurą, gwiazda powinna po drodze ewoluować, a nawet wybuchnąć. Pomijam tu
procesy nukleosyntezy, przez które każda gwiazda przejść musi, zanim stanie się
kandydatką na czarną. Niech jest gwiazda kulą materii, poddaną jedynie
imperatywom grawitacyjnym. Choć bije to w miarodajność naszego testowania, warto
je podjąć, zważywszy na korzyści, choćby natury
pedagogicznej. Choć jest to uproszczenie, stwarzamy tym także określone warunki
pierwotne dla modelowania rozwoju z uwzględnieniem paramertów uwarunkowanych
przez rzeczywistą, strukturalną zawartość układu: elektrony, protony, neutrony
i to, co się z nimi dzieje, szczególnie przy wysokich temperaturach i
ciśnieniach. My jednak ograniczymy się jedynie do opisu bardziej całościowego.
Zgodnie z zapowiedzią rozważmy więc, jak rozwija się układ w przypadku rotacji
i w miarę grawitacyjnego zapadania się. Dla uproszczenia nie mającego wpływu na
ostateczny wynik rozumowania, przyjmijmy najpierw, że gwiazda (lub inny obiekt)
jest ciałem sztywnym (niech uśredniona prędkość kątowa jej rotacji wyznacza jej
równikową prędkość liniową), jest kulą.
To duże uproszczenie (dla ułatwienia obliczeń), ale to
wystarczy wobec celu, jaki sobie wytyczyliśmy (pomimo, że ilość niechybnie
przechodzi w jakość). Te „szkolne” obliczenia mogą być zaproszeniem dla młodych. Są one także
wyzwaniem, by nie powiedzieć: prowokacją, a rzeczowa dyskusja, jaką spowodują
(w mym mniemaniu), przyczyni się do pogłębienia wiedzy, poprzez wskazanie
jeszcze jednego aspektu sprawy. To jeden ze sposobów oddziaływania pedagogicznego,
myślę, że czegoś wart. [Niczego nowego tu nie
wymyślam.]
Wyznaczymy jej moment pędu (wystarczy, że w
sposób skalarny):
gdzie: I – moment bezwładności
bryły, dla kuli równy, jak wiadomo: I = 2/5MR² (względem osi
przechdzącej przez jej środek); w - prędkość kątowa. Jeśli gwiazda
odizolowana jest od wpływów zewnętrznych, jej moment pędu jest zachowany. W
odniesieniu do różnych chwil słuszne jest równanie:
Jest ono równoważne
równaniu:
które otrzymujemy
podstawiając wzór na moment bezwładności (zapisany powyżej), oraz bazując na
znanym związku między prędkością liniową v (z naszego wyboru,
równikową), a kątową prędkością rotacji, którą wyraża wzór: ω = v/R. Nasza gwiazda ma stać się w pewnym momencie czarną
dziurą. Jej promień więc z chwilą gdy się nią staje, jest promieniem
Schwartzschilda (zakładamy, że dalej jest kulą): R2 = 2GM/c². Stosując wzór (5) otrzymujemy więc:
Prędkość ta oczywiście
jest mniejsza od prędkości światła, z czego wynika, że:
W przypadku gwiazdy
„identyfikującej się” ze Słońcem, dzisiejsza prędkość liniowa (na równiku) nie
mogłaby być większa (nawet równa) od 1,27·10³ m/s =
1,27km/s, czyli mniej, niż w przypadku Słońca (ok. 2 km/s). Zgodnie z
kryterium tym zatem, niezależnie zresztą od kryterium masy podanego w pierwszej części tego eseju, Słońce nie może
stać się czarną dziurą, nawet tą newtonowską. Zgodnie z tą konkluzją, czarną dziurą
nie może się stać nawet gwiazda bardzo masywna, jeśli wiruje zbyt szybko.
Zmodelujemy teraz zapaść grawitacyjną
gwiazdy rotującej zbyt szybko. To oczywiście model uproszczony. Jest gwiazdą
zaawansowaną ewolucyjnie, paliwo jądrowe w znacznej części już wyczerpało się. Grawitacja ściąga
materię ku środkowi, rozmiary redukują się. Prędkość jej rotacji rośnie
(zgodnie z równaniem (5)). Ewentualnych efektów
relatywistycznych jednak tutaj nie musimy brać pod uwagę. Nie zdążą się
pojawić. Powoduje to, że gwiazda choćby była nie wiem jak sztywna,
odkształca się przyjmując formę elipsoidy obrotowej. O czarnodziurowaniu,
przynajmniej w tej fazie, nie ma mowy. Promień równikowy maleje wolniej, niż osiowy, gwiazda coraz
bardziej spłaszcza się. W pewnym momencie część równikowa odrywa się. Tworzy się efektowny „dymny obwarzanek”, podobny do
tych, którymi popisują się palacze. Przebieg zjawiska powinien być chyba jednak
bardziej złożony. Można przypuszczać, że część biegunowa (z obydwu stron),
podczas szybkiej rotacji zapadła się. Starcie się przeciwbieżnych strumieni
materii spowodować mogło zainicjowanie gdzieś tam głęboko reakcji jądrowej.
Wybuch w centralnej części gwiazdy spowodować musiał parcie na zewnątrz, we
wszystkich zresztą kierunkach. Materia z okolic równika (już oddalona od centrum), otrzymała dodatkowy
push na zewnątrz. I tak powstał ten obwarzanek. Wybuch spowodował też erupcję
materii w kierunku biegunowym. To, co pozostaje, to gwiazda o dużej stosunkowo
gęstości i stosunkowo wysokiej temperaturze (bo to przecież jądro, ta część najgorętsza, pozostałość po znacznie większej
gwieździe. Czy to biały karzeł? Sam przebieg zjawiska zależy od masy początkowej i
początkowej szybkości rotacji. W dodatku mowa tu raczej o gwiazdach masywnych.
Czy musiał to być zaawansowany ewolucyjnie czerwony olbrzym? Może tak, a może
nie. Wszystko to kojarzy się ze znanymi od dawna (koniec osiemnastego wieku)
mgławicami pierścieniowymi (tymi bardziej eleganckimi) i mgławicami
planetarnymi. Liczba skatalogowanych obiektów tego typu sięga kilku tysięcy, a
przed trzydziestu laty, zanim pojawiły się teleskopy satelitarne i przed
burzliwym rozwojem technik obserwacyjnych w ostatnich latach, przekraczała
nieco 1500. Sądzi się, że w Galaktyce jest ich co najmniej dziesięciokrotnie
więcej, co wcale nie oznacza, że są one powszechnością wobec miliardów gwiazd
tworzących Galaktykę. W ten spsób otrzymaliśmy wyjaśnienie mniej standardowe
(być może „szkolne” w swej naiwności), pochodzenia tych obiektów. Aktualne
wyjaśnia się to zjawisko inaczej. W każdym razie nie łączy się wydarzenia z
szybką rotacją gwiazdy i biegunową zapaścią w wyniku tego. Na tym polega
zasadnicza różnica.
Być może w taki właśnie sposób rozpadają się
gwiazdy obracające się stosunkowo szybko w okresie swej młodości (pod
warunkiem, że są odpowiednio masywne). Obiektów tych jest stosunkowo niewiele.
Pośrednio oznaczałoby to, że większość gwiazd posiada układy planetarne...
...A to stanowiłoby potwierdzenie słuszności drogi, jaką obrałem w swych próbach
opisu genezy galaktyk. Chodzi o to, że wszędzie, gdzie tworzą się (dziś) nowe
gwiazdy, jest bez liku materii mineralnej – wszelkich pierwiastków i ich
związków, oczywiście nie licząc wodoru i helu, z natury dominujących od samego początku. Pełno jest pyłów kondensujących się,
coraz szybciej wraz ze wzrostem ich grawitacyjności, w obiekty (kuliste i tylko kuliste) o
rozmiarach planet. [ Jakąś rolę w nagrzewaniu się centralnej części
obiektu mają pierwiastki promieniotwórcze – reakcje jądrowe zachodzące z ich
udziałem.] Umożliwia to centralna grawitacja tworzących
się gwiazd. [Obiekty małe, skaliste nieregularnych kształtów nie mogły tak
ukształować się naturalną drogą. Wszystkie bez wyjątku są rezultatem rozbicia obiektów
planetarnych (kulistych). Wszystkie asteroidy, meteoroidy, komety, stanowią
pozostalość po rozbiciu w wyniku zderzenia, dużych obiektów kulistych****. Energia zderzenia rozproszyła je po całym
Układzie Słonecznym. Mogło to mieć miejsce, powiedzmy, że w pierwszym
miliardzie lat po utworzeniu się Układu. „Mity”
Sumerów mówią o czymś takim.] Gwiazdy stare drugiej populacji raczej nie
posiadają planet. Nic
dziwnego. Zawartość w nich metali jest
znikoma, gdyż w obłoku gazu, z którego powstały, też nie mogło być pyłów
materii mineralnej. Przecież
gwiazdy te uformowały się jeszcze zanim mogło dojść do uformowania się
zgęszczeń prowadzących do form pregalaktycznych. Pierwiastki cięższe niż lit, w stosownych ilościach, a nie od przypadku do przypadku
(wybuchu supernowej) pojawić się mogły znacznie
później, dopiero w wyniku syntezy termojądrowej w obiektach, które my
postrzegamy jako kwazary. [Á propos, gwiazdy
drugiej populacji raczej nie posiadają planet, więc na ogół rotują dosyć
szybko. To sprawia, że niewielka jest szansa na to, że któraś z nich stanie się
czarną dziurą.] Powszechnie przyjęty pogląd, że jedynym źródłem pierwiastków
(cięższych, niż trzy pierwsze) są wybuchy supernowych, jest zgruntu błędny,
wprost nie trzma się kupy. Ogromna większość ludzi nauki twierdzi to jednak bez
zastanowienia jako mantrę.
****) Z grubsza rozróżniamy dwa rodzaje meteoroidów: skaliste i żelaziste. Już to
stanowi dowód na to, że nie mogły powstać w wyniku naturalnej kondensacji
materii pyłowej. Jak wiemy, żelazo, jako ciężkie, zgromadzone jest się w jądrze
planety, na przykład Ziemi. Meteoroidy pochodzą więc z rozbicia w wyniku
zderzenia jakiejś planety – według Sumerów, Tiamat.
To napawa optymizmem
poszukujących życia pozaziemskiego. Inna sprawa, że procesy zachodzące w
rzeczywistej gwieździe, szczególnie procesy energetyczne, stanowią
bezsprzecznie główny faktor decydujący o jej rozwoju.
Jeśli chodzi o poszukiwania
czarnych dziur wśród gwiazd, rozważania nasze wzbudzać mogą raczej umiarkowany
optymizm. Jeśli czarną dziurą zostać ma gwiazda praktycznie nie rotująca o
odpowiednio dużej masie, to albo ma ona bardzo rozbudowany układ planetarny
(chyba już porzucony przez swych mieszkańców wraz z
całą ich ekologią w stanie przetrwalnikowym), albo stanowi element układu
gwiazd, których wzajemna odległość jest bardzo mała, a rotacja jego elementów
wskutek działania sił przypływowych została wyhamowana. Istnieją liczne
modelowane komputerowo, scenariusze dalszego biegu wydarzeń w takim układzie.
Wśród nich najciekawsze są wybuchy, prowadzące do form supergęstych (gwiazdy
neutronowe), co wcale nie znaczy, że do czarnej dziury, choć kto wie. Według
mnie do osobliwości jednak nie prowadzą, choćby z powodu odpychania
grawitacyjnego przy odpowiednio dużej koncentracji materii.
W artykule piątym (część pierwsza) zajmowałem się układem grawitacyjnym dwóch punktów materialnych. Jego masa grawitacyjna jest tym mniejsza, im
odległość między nimi jest mniejsza. W podobny sposób masa
grawitacyjna obiektu złożonego – ciała maleje wraz z jego ściskaniem, w
związku z malejącą odległością wzajemną jego elementów strukturalych. Prowadzi
to do malenia promienia grawitacyjnego (Schwartzschilda). Gdy obiektem jest
gwiazda, jej promień grawitacyjny przed zapaścią (kolapsem) jest większy, niż
wtedy, gdy jest na przykład gwiazdą neutronową (o tej samej masie spoczynkowej
rozdzielonych neutronów. Ogólnie, dalsze ściskanie obiektu mogłoby prowadzić do wydatnego wzrostu defektu masy. Jeśli taki obiekt formalnie sprowadzić zechcemy do
punktu, to jego promień grawitacyjny „wycofywać się będzie” (ku środkowi) bardzo szybko, a nawet wyzeruje się wraz z zerowaniem się masy
grawitacyjnej układu. Dalsze
ściskanie spowoduje pojawienie się rosnącej bardzo szybko siły odpychania – zatrzymanie
i krótkotrwałe rozszerzanie się, a po zatrzymaniu się, ponowna zapaść. Mamy
oscylacje. Inna opcja jest wykluczona. W tych warunkach promień horyzontu
grawitacyjnego, odpowiadajacego
grawitacyjnej masie chwilowej, jest mniejszy od
promienia tego obiektu. [To tak, jak
promień grawitacyjny Słońca równy jest 3km.] Czarna dziura nie powstaje. Ogromna większość gwiazd nie ma szans na to, by zapaść się do rozmiarów równych
(lub mniejszych) niż kula o promieniu grawitacyjnym – w przypadku gwiazd
bardziej masywnych, właśnie w skutek istnienia znaczącego
defektu masy w ich jądrach. Gwiazda zawiera zbyt mało materii. Do czarnodziurowania
nie dochodzi. W przypadku układu bardziej
masywnego, na przykład jądra galaktyki, promień grawitacyjny zamykający
materię, może stać się realnością fizyczną, co wcale nie czyni tego obiektu całkiem niewidocznym (zgodnie z
przemyśleniami przedstawionymi w poprzednim
rozdziale).
W kontekście tym, naturalnym staje się
pytanie: Czy sfera horyzontu znajdować się może wewnątrz obiektu, poniżej
jego „twardej” powierzchni? [Twardość oznacza tu dużą koncentrację materii, tworzącą kontinuum wraz z
pozostałą materią w głąb obiektu.] Wszak
była mowa o „wycofywaniu się” horyzontu ku środkowi, w miarę narastania defektu
masy grawitacyjnej. Pytanie
to raczej nie dotyczy jąder galaktyk – tam, zgodnie z przemyśleniami powyżej, ponad litym
jądrem o średnicy dwukrotnie mniejszej od promienia grawitacyjnego, zalega
pustka (oczywiście
jeśli nie wtargnęła tam materia z zewnątrz). Zastanówmy się. Jeśli
obiekt zapada się, to tylko jako całość. Jego łączna masa określa
wielkość promienia grawitacyjnego. Masa ta określa też gęstość średnią w
momencie pojawienia się horyzontu. Wraz z zapadaniem się obiektu rośnie jego
deficyt masy za sprawą wielkiej
koncentracji materii w samym centrum. W odniesieniu do obiektów gwiezdnych masywnych (pow. 7 mas Słońca), czynnik ten ma już dość istotne znaczenie. Oddala to wydatnie
moment pojawienia sie horyzontu. Jednakże, jeśli horyzont już się
pojawia, to jest rozmiarami mniejszy od tego, który odpowiada masie obiektu
sprzed zapaści, a przy tym ogarnia całość (materii „twardej”). Odpowiedź na
postawione wyżej (to podkreślone) pytanie jest więc negatywna. Horyzont w każdym
przypadku ogarnia całość. Malenie objętości materii skondensowanej jest znikome nawet przy dużym
defekcie masy. Jeszcze tę rzecz zbadamy. Zauważmy, że gdyby linia horyzontu
zeszła poniżej powierzchni „litej” obiektu, to masa pod nią byłaby mniejsza,
zbyt mała na to, by być zamkniętą przez horyzont. To argument intuicyjny, jakościowy. Jeśli horyzont nie
pojawił się wcześniej, to się już nie pojawi. Rzecz rozwiniemy poniżej.
6. Jeszcze trochę o zapaści jądra galaktyki. Foton w polu
grawitacyjnym. Prosty dowód na to, że sfera
horyzontu nie może znajdować się wewnątrz obiektu, poniżej jego „twardej”
powierzchni.
Najpierw prześledźmy w skrócie (jako krótkie podsumowanie) proces zapadania
się jądra młodej
galaktyki-kwazara. Uzupełnijmy rozmyślania o
dodatkowe spostrzeżenia, które nasunęły się w kontekście bieżących dociekań. Otóż gęstość jądra galaktyki tuż
po zamknięciu horyzontem grawitacyjnym, jest stosunkowo mała, dużo mniejsza,
niż gęstość materii jądrowej (nawet mniejsza, niż gęstość wody). [Tu dla uproszczenia, by nie gubić głównego celu
rozważań, zakładamy, że zawartość materialna tego jądra nie wzrasta materią
przybywającą z zewnątrz.] W miarę zapadania się jądra, promień horyzontu maleje
więc na początku bardzo powoli (w związku z niewielkim wówczas ubytkiem masy).
Samo jądro kontynuuje przy tym swą szybką
zapaść, by docelowo stać się kulą o średniej gęstości nieco większej od
gęstości neutronu. Wraz z tym rośnie, coraz szybciej, defekt masy. Powoduje to coraz bardziej zdecydowane
cofanie się horyzontu. To cofanie się
horyzontu przebiega aż do ustalenia się rozmiarów jądra o maksymalnej docelowej
gęstości. Sam horyzont, dla przypomnienia, znajduje się dużo wyżej, a
powierzchnia „twarda” samego jądra, zgodnie z wymogami estetyki (tę rzecz
trzeba zbadać za pomocą środków matematycznych), w momencie ustania kolapsu, ma
promień równy połowie promienia grawitacyjnego. Powierzchnia jądra jest więc
powierzchnią „newtonowskiej” czarnej dziury. Potencjał pola grawitacyjnego na
tej powierzchni, co łatwo wyliczyć, równy jest:
Wynik interesujący. Nic
dziwnego, że niemożliwością jest wydostać się stamtąd. Ale czas tam sobie
płynie jak za dobrych czasów. W sytuacji tej kontrakcja Wszechświata załatwi
sprawę od ręki, likwidując galaktykę wraz z jej jądrem. I po krzyku. Właściwie
samo jądro cierpliwie czeka, przygotowane już, na
lepsze czasy totalnego sprasowania, połączenia z innymi jądrami innych
galaktyk, w jedną całość. A potem nastąpi Wielki Koniec stanowiący Wielki
Początek. Także w życiu każdy koniec ma początek. Dla przypomnienia, potencjał
Wszechświata jest wartością liczbową dwa razy mniejszy. Czy dzięki temu właśnie
istnieje w nim pełna swoboda ruchu ciał?
A gwiazdy? W kontekście powyższych
rozważań należy podkreślić, że podejście zaprezentowane tu jest daleko
posuniętym uproszczeniem, szczególnie gdy mowa o rotacji gwiazd. Mimo wszystko,
już to daje niezłą indykację co do realności czarnych dziur – jeszcze zanim
byśmy uwzględnili całokształt przemian zachodzących w rzeczywistej gwieździe.
Nie braliśmy bowiem pod uwagę zjawisk mających kluczowe znaczenie dla jej
ewolucji. Ich uwzględnienie skomplikowałoby rzecz jeszcze bardziej. Tu
wyeksponowałem jedynie aspekt (klasycznie) grawitacyjny.
Postępowanie takie jest wyrazem określonej koncepcji dydaktycznej,
która tu stanowi motyw przewodni. Trudno dydaktykę oddzielić od działań stricte poznawczych.
Wyobraziłem sobie, z
nostalgiczną łezką, że prowadzę zajęcia w Młodzieżowym Towarzystwie Naukowym.
Przed czterdziestu laty także tym parałem
się. Niech się młodzi zastanowią. Ewentualne odrzucenie określonych tez byłoby
w tym pedagogicznym aspekcie rzeczą nad wyraz pożyteczną. Chodzi bowiem o
rozwijanie myślenia niezależnego i twórczego. Piszę o tym w związku z treścią dalszych
wynurzeń, gwoli przypomnienia, że nie chodzi tu o tworzenie nowych prawd objawionych.
A oto jeszcze jeden
aspekt tej czarnodziurowej afery. Jak fantazjować, to na całego. Prędkość
ucieczki (przypominam, że mowa o podejściu quasi-newtonowskim) jest prędkością
początkową, jaką należy nadać ciału w kierunku radialnym, aby nie mogło już
powrócić, to znaczy, by zwalniając w swym swobodnym ruchu „do góry”, zatrzymało
się dopiero w nieskończoności. Horyzont grawitacyjny określa miejsce, w którym
ta prędkość równa jest prędkości światła (jeśli cała rozważana masa mieści się
poniżej horyzontu).
Z obliczeń naszych wynika, że ciała masywne wyrzucone z linii horyzontu wrócą
prawie natychmiast. A co z promieniowaniem elektromagnetycznym? Foton przecież
nie posiada masy bezwładnej. Jego prędkość formalnie pozwala na ucieczkę
i nie jest zależna od natężenia pola grawitacyjnego. Jednak jego fala wydłuża
się, gdyż foton mimo wszystko reaguje na pole grawitacyjne (zgodnie z modelem plankonowym). Należy więc potraktować go od
strony energetycznej, tym bardziej, że jego „legitymacją” jest „osobista”
energia (hn). Odpowiednim parametrem
pola grawitacyjnego, w którym foton w pewnym momencie przebywa, jest więc
potencjał grawitacyjny (a nie natężenie pola), definiowany za pomocą energii
potencjalnej. Chcąc opisać wpływ pola grawitacyjnego na promieniowanie elektromagnetyczne
należy więc powiązać ze sobą: energię „osobistą” fotonu z chwilową energią
potencjalną jego oddziaływania ze źródłem pola. Uczynimy to niżej. To opis
fenomenologiczny. Jak ta likwidacja fotonu w warunkach skrajnej grawitacji
może
wyglądać od strony strukturalnej? Rozważyć można dwie opcje:
Pierwsza: foton ulega w silnym
polu grawitacyjnym skruszeniu tracąc część plankonów
lub
nawet częściowej dezintegracji, tracąc „fotony elementarne”. Wewnątrz obiektu zamkniętego horyzontem grawitacyjnym rozpada się na te „fotony elementarne” całkowicie – nie
może więc wyjść jako On na zewnątrz. Byłoby to w efekcie fenomenologicznym,
końcowym, zgodne z tradycyjnym pojmowaniem czarnej dziury. Jak się rozpada? W
jakim momencie? W którym miejscu: na linii horyzontu lub głębiej, jeśli
głębiej, to gdzie, jeśli na linii horyzontu, to jak to możliwe w geometrycznym
punkcie? Sporo pytań poddających w wątpliwość tę opcję. W dodatku jeśli
fotonowi udaje się umknąć zanim go pochłonie czarna, czy pozostanie upośledzony
mniejszą, niż na początku długością fali? Na wieki wieków? Tak by mogło wynikać, bo przecież uległ skruszeniu, które jest procesem
nieodwracalnym. A przecież z sąsiedztwa gwiazd neutronowych (lub
ewentualnie czarnych dziur) przybywają do nas (bardzo krótkofalowe) fotony
gamma i X. To coś mówi.
Druga: W silnym polu
grawitacyjnym energia fotonu jest mniejsza w skutek superpozycji (nakładania
się) pól. To by zresztą świadczyło o grawitacyjnej naturze także fotonu (gdzieś
tam głęboko rządzą wszystkim uwarunkowania grawitacyjne, narzucając
określone cechy struktury cząstek i układów pól – była już
o tym mowa.). W sytuacji tej foton
opuszczając silne pole grawitacyjne powraca do pierwotnego stanu. Do
obserwatora, na przykład, dociera promieniowanie gamma, emitowane gdzieś w
pobliżu gwiazdy neutronowej. Nota bene, czy to, że promieniowanie jest właśnie
takie, świadczy o istnieniu tam gdzieś czarnych dziur (singularnych)? Wątpliwe.
Co najwyżej świadczy o tym, że nie tędy droga do obalenia koncepcji
zakładającej ich istnienie. Można nawet niewykluczać możliwości przekraczania
przez foton linii horyzontu. Bardzo możliwe, że horyzont grawitacyjny nie
stanowi jakiejś absolutnej granicy, nieciągłości. Warto tutaj przypomnieć sobie
ustęp, w którym opisałem to, co może się dziać poniżej horyzontu zamykającego
jądro galaktyki. Zauważyłem wtedy, że prędkość orbitalna kołowa cząstki
masywnej na linii horyzontu jest (na razie jeszcze) mniejsza od c, a
równa jest c w połowie promienia grawitacyjnego. Zwróć uwagę także na
wzór (7). Zaznaczam jednak, że wynik ten otrzymałem bazując na stosowanym tu
modelu quasi-newtonowskim. Jak widać, opcja druga ma wyraźną przewagę.
Jak
już wiemy, na linii horyzontu potencjał nie zależy od masy obiektu, jest nawet stałą uniwersalną. Według dzisiejszego
mniemania, horyzont stanowi nieprzekraczalną granicę dla fotonów (na zewnątrz),
co czynić ma dany obiekt czarną dziurą. Czy rzeczywiście? Poniżej to
sprawdzimy. Zanim to zrobimy, warto przypomnieć sobie refleksję, a właściwie dość rozbudowaną analizę, w
pierwszej części tego eseju, dotyczącą szybkości upływu czasu w polu grawitacyjnym. Naświetlę tę rzecz
jednak nieco inaczej.
Zgodnie z sądem przyjętym powszechnie, w
silnym polu grawitacyjnym wydłuża się czas, co powoduje malenie częstotliwości,
a więc i wydłużenie się fali promieniowania elektromagnetycznego. Powoduje to jednak sporo niedopasowań. Jak już wiemy, można
jednak rzecz zinterpretować inaczej. Przyjmując, że wydłużanie się fali jest
wynikiem superpozycji pól (bo jedynym faktycznie podstawowym polem jest pole
grawitacyjne, także biorąc pod uwagę sam foton),
uznać można, że tempo upływu czasu w rzeczywistości nie ulega zmianie, jest
jedynie efektem fenomenologicznym, a właściwie rachunkowym, wynikającym z
wydłużania się fali. [Znów
pojawia sie refleksja. Interesujące, że pole elektromagnetyczne nie ma wpływu
na cechy fotonu pomimo, że ten stanowi bozon oddziaływania
elektromagnetycznego. Za to grawitacja wpływa nań w istotnym stopniu. Wskazywać
to może na rzeczywistą wtórność elektromagnetyzmu w obec grawitacji, a także na
grawitacyjną naturę całej materii w jej elementarnej strukturze –
podkreślałem to już wielokrotnie. Ci, którzy sobie ze mnie kpią... dobre samopoczucie jest zdrowe, a ja nie mam zamiaru upierać się przy swoim, gdyż nie ja
roztrzygam o słuszności tez. Także nie oni.] Czy podejście to jest
słuszne? To tylko pomysł, jeden z wielu. Niezależnie od tego, interesujące
byłoby uwzględnienie zakładanego w tej pracy istnienia bytu absolutnie
elementarnego, utożsamianego z plankonem, a także
uwzględnienie odpychania grawitacyjnego, modelowanego w mych pracach. Musiałoby to prowadzić do określonej modyfikacji ogólnej teorii
względności (być może prowadzącej do tożsamości wyników obliczeń ze zmodyfikowaną
przeze mnie już w pierwszej serii artykułów, teorią newtonowską), przy czym jednym z
wniosków wynikających z niej byłoby uznanie czarnych dziur singularnych za nierealne.
Czy zbyt daleko posunięta fantazja? Na razie warto podjąć próbę, a właściwie odpowiednie, doraźne kroki,
oczywiście po to, by ją wyeliminować.
Oto pierwszy (z tych doraźnych) krok w tym
kierunku. Powracam do przemyśleń dotyczących możliwości emisji promieniowania
przez obiekt zamknięty promieniem grawitacyjnym. Wbrew powszechnemu przekonaniu
zakładam (dla przypomnienia), że obiekt ten może promieniować (efekt Hawkinga
nie ma z tym nic wspólnego). Nawet nie są do tego potrzebne erupcje materii
masywnej, jak to opisałem na początku tego eseju, chociaż i to może mieć
miejsce. Nie oznacza to bynajmniej odejścia od powszechnie przyjętego sądu, że
pole grawitacyjne ma wpływ na promieniowanie rozchodzące się w nim. Mimo
wszystko bardzo silna grawitacja powinna mieć wyraźny wpływ na długość fali
tego promieniowania. Przetestujmy sprawę, najlepiej na przykładzie obiektu
zamkniętego przez horyzont grawitacyjny, który stanowić może wygodny układ
odniesienia dla konkretnych rzeczywistych przypadków, w szczególności w odniesieniu do gwiazdy neutronowej.
Oto rozumowanie, wskazujące na to, że także w
spojrzeniu quasi-newtonowskim, grawitacja ma wpływ na częstotliwość
promieniowania elektromagnetycznego, emitowanego (lub przechodzącego), w
warunkach środowiska grawitacyjnego. Nie chodzi tu o postawienie kropki nad i, lecz o
wskazanie określonych przesłanek uzasadniających potrzebę podjęcia odpowiednich
badań, nawet jeśli będą one miały wyłącznie charakter dydaktyczny.
Jak wiadomo, pole grawitacyjne oddziaływuje
na fotony, na przykład zakrzywiając ich tor. Jak odbywa się to zakrzywianie? Ruch w
zakrzywionej przestrzeni? Nie w tym kierunku zmierzam. Kiedyś, gdy była mowa o
elsymonach, już tę rzecz zdążyłem wyjaśnić. Otóż foton, zdala od źródeł pola
grawitacyjnego, jest w pełni wysycony grawitacyjnie. Gdy znajduje się w polu
grawitacyjnym (dla obserwacji odpowiednio silnym), następuje w jego strukturze
polaryzacja – przemieszczenie elementów strukturalnych, co powoduje, że reaguje
na to pole. Nazwać to można indukcją grawitacyjną fotonu. Tor jego ruchu
zostaje zakrzywiony. Przypomina to polaryzację dielektryka. Dotąd obojętne
skrawki papieru, przyciągane są przez potarty przedmiot. Analogia jest
pełna.
Jak widać, nic nie stoi na przeszkodzie, by przyjąć, że
powszechna grawitacja ma także wpływ na cechy samego fotonu.
Rozważmy rzecz fenomenologicznie. Można na
przykład (Czy tylko w porywie fantazjowania?) przyjąć, że energia fotonu,
gdziekolwiek by został wyemitowany, stanowi wynik nałożenia się jego energii
„źródłowej” (uwarunkowanej jego wewnętrzną
budową)
z energią potencjalną grawitacyjną w związku z
istnieniem pola zewnętrznego. Przetestujmy rzecz ilościowo, z użyciem środków dostępnych, na poziomie licealnym i
bez głębszego wnikania w istotę procesów zachodzących w mikroukładach podczas
emisji fotonu. Dla ogólnej orientacji to wystarczy, gdyż nie chodzi tu o
działania profesjonalne, lecz właściwie o ilustrację sprawy. Łączna energia
fotonu w danym punkcie jest sumą energii:
Wraz
z tym:
h – stała Plancka, ν0 – częstotliwość źródłowa, G – stała grawitacji, M – masa źródła pola
grawitacyjnego, r – odległość fotonu od tego źródła (ma się rozumieć, chodzi o symetrię radialną), m – masa równoważna
energii (źródłowej) fotonu. Masę tę wyrazić można następująco:
Na wyrażeniu tym będziemy
bazować. Możemy więc równanie wyjściowe (*) zapisać w następującej postaci:
Tutaj ν0 jest częstotliwością
źródłową (w środowisku niegrawitacyjnym). Wynika stąd, że:
Tu
oczywiście j jest
potencjałem pola w danym punkcie. Zauważmy, że częstotliwość dąży do zera, gdy:
czyli równy połowie promienia grawitacyjnego.
To ważny wynik.
Rozważania w ramach ogólnej teorii
względności prowadzą do następującego wzoru:
(Można to znaleźć w podręczniku: A. Januszajtis – Fizyka dla politechnik, tom
II, PWN 1982). Tu zakłada się istnienie grawitacyjnej dylatacji czasu. Łatwo
zauważyć, że przybliżenie to w odniesieniu do wnętrza czarnej dziury nie jest
słuszne. Prawa strona jednak dokładnie odpowiada wyprowadzonemu przez nas
wzorowi.
Jak widać, mimo sporych uproszczeń we
wstępnych założeniach, jakaś zbieżność z OTW istnieje. Co do czarnej dziury, to w kryterium
jej istnienia (w moim aktualnym przekonaniu) uwzględnić należy jako fakt (!)
odpychanie grawitacyjne, które wprost immanentnie wyklucza możliwość
zaistnienia warunków dla singularnego kolapsu. Nie wyklucza to jednak
możliwości istnienia obiektów zamkniętych przez horyzont grawitacyjny.
Wracając do wyprowadzonego wzoru (8)
zaryzykować można wniosek, że jeśli promieniowanie elektromagnetyczne
przechodzi w pobliżu bardzo masywnego obiektu, jego częstotliwość zmniejsza
się, tym bardziej, im potencjał tego pola jest większy. Gdy ponownie znajduje
się zdala od źródła, jego częstotliwość powraca do wartości poprzedniej. Innymi
słowy, podczas przelotu fotonu w polu grawitacyjnym, składnik „polowy” jego
energii zmienia się wraz ze zmianą potencjału pola. Wynikałoby stąd, że gdy
opuszcza on to pole, powraca do swej energii źródłowej. Grawitacyjne
poczerwienienie nie jest więc nieodwracalne, jak to sobie wyobrażają liczni
miłościcy astronomii. [Za to
ewentualna zmiana tempa upływu czasu jest bezwzględnie nieodwracalna – na tę rzecz się nie piszę.] Przy okazji zauważmy, że rozważanie tej kwestii (w
tym kontekście) w kategoriach czasowych (w związku z zakładanymi zmianami
szybkości upływu czasu), prowadziłoby do sporego bałaganu. „Czas zwalnia, przyśpiesza”... Jak to zbilansować, by się „dwa razy nie urodzić”? Tak otrzymaliśmy też odpowiedź na
pytanie: „Dlaczego promieniowanie z pobliża gwiazd neutronowych, pomimo silnego
pola grawitacyjnego, panującego tam, pozostaje promieniowaniem
wysokoenergetycznym (X, gamma)?” Zwracałem już na to
uwagę kilkakrotnie.
Oto najświeższe skojarzenie. Jak wiadomo, potencjał grawitacyjny Wszechświata:
φ = –c²/2. Przed chwilą ustaliliśmy, że długość fali promieniowania
elektromagnetycznego, przechodzącego w polu grawitacyjnym (lub w nim
emitowanego), jest tym większa, im silniejsze jest to pole. Wraz z rozszerzaniem
się Wszechświata,
wzrasta długość fali promieniowania stanowiącego relikt Wielkiego Wybuchu (Dziś
promieniowanie mikrofalowe, odkryte przez Penziasa i Wilsona). Mogłoby to
oznaczać sukcesywny wzrost globalnego potencjału grawitacyjnego. Jak wiemy,
potencjał ten jest liczbą ujemną. Wzrost potencjału oznacza więc malenie stałej
c. Czy zatem wydłużanie się (w funkcji czasu) fali promieniowania
reliktowego, świadczy bezpośrednio o sukcesywnym maleniu inwariantu c?
Twierdzenie o zmienności (aktualnie maleniu) prędkości światła stanowiło jedną z hipotez towarzyszących
koncepcji Wszechświata oscylującego (Patrz artykuły poprzednie) Wciąż poszukiwałem też argumentów za tym, wskazując przy tym na możliwości
obserwacyjnego potwierdzenia tego przypuszczenia. I oto jest... W dodatku, pewne dane obserwacyjne, obserwacja
kwazarów, (wspomniałem już o tym przy innej okazji), wskazują na zmiany stałej
struktury subtelnej. Oznaczać by to mogło zmiany, a ścislej malenie wartości c.
Różnymi drogami... Coż, wzajemne powiązania i wszystko pasuje jak ulał.
Tylko Przyrodę na to stać, a my kałapućkamy
się w redukcjonistycznej zapamiętałości.
Jak wiadomo, promieniowanie elektromagnetyczne odchyla się w polu
grawitacyjnym. Czy wielkość odchylenia zależy od długości fali, czy istnieje
dyspersja grawitacyjna promieniowania? Sądząc po „klasycznym” wyjaśnieniu tego
efektu (jako wynik zakrzywienia przestrzeni) –
promieniowanie nie ma na to wpływu, nie należy oczekiwać aberracji chromatycznej promieniowania
przechodzącego w pobliżu źródeł silnego pola grawitacyjnego. Potwierdza to obserwacja. Czy to samo otrzymamy
opierając się na wyprowadzonym tu wzorze (8)? Dla przypomnienia,
wyprowadziliśmy go nie bazując na ogólnej teorii względności, rozważając sprawę
po quasi-newtonowsku. By odpowiedzieć na pytanie
obliczmy względną zmianę częstotliwości. Czy zależna jest od częstotliwości
źródłowej? Oto stosowne obliczenie:
Oczywiście nie rozważałem tu
kierunku pola grawitacyjnego w stosunku do kierunku, jaki tworzy promieniowanie.
Nie miałoby to przecież sensu w związku z tym,
że potencjał jest wielkością skalarną, a prędkość światła jest niezmiennicza (w dodatku w drugiej potędze); nie miałoby sensu nawet jeśli prędkość ta ulega zmianie. Całkiem naturalnym
jest więc stwierdzenie, że jednak nie powinniśmy zauważyć aberracji –
względna zmiana częstotliwości, zgodnie zresztą z powszechnym sądem,
rzeczywiście nie zależy od rodzaju promieniowania.
Ciekawe, jaką częstotliwość ma foton na
linii horyzontu grawitacyjnego (sądząc na podstawie wzoru (8)). Oto obliczenie:
a nie zero, czego oczekują liczni zainteresowani. Zero owszem otrzymamy, ale dla r równego połowie promienia
grawitacyjnego, to znaczy, jeśli foton wyemitowany zostaje w punkcie
znajdującym się dość głęboko (patrz
powyżej). Zbieżny z tym jest wzór (7). Przy omawianiu jądra galaktyki, zamkniętego
horyzontem grawitacyjnym, zwróciłem uwagę na to, że prędkość orbitalna kołowa
równa jest c w odległości od centrum równej połowie promienia
grawitacyjnego. Widzimy tu interesującą zbieżność wyników. Wynikałoby stąd (i z
wcześniej prowadzonych rozważań), że jądra galaktyk powinny być źródłem
promieniowania, chyba nawet bardzo intensywnego; promieniowania materii
znajdującej się pod horyzontem grawitacyjnym. Jak wiadomo, jądra galaktyk są
źródłem dość intensywnego promieniowania. Na
wszystkich zdjęciach są po prostu białe. Czy to potwierdzenie
przypuszczeń? W każdym razie nie powód do ich obalenia.
Niezależnie od tego zauważmy ciekawą
zbieżność. Otóż ubytek masy grawitacyjnej układu dwóch identycznych punktów
materialnych (a także plankonów), równy jest
masie jednego z nich (jeden jakby znikał), gdy odległość między nimi równa jest
połowie promienia grawitacyjnego jednego z nich. To na prawdę powód do
zastanowienia.
Wszystko to jednak możliwe jest pod
warunkiem, że nasz obiekt jest punktem materialnym lub jeśli skolapsowana
materia tworzy kulę o promieniu znacznie mniejszym, niż promień horyzontu
(jeśli obiekt ma odpowiednio dużą masę). Jeśli jednak chodzi o obiekt, którego
materia wypełnia całkowicie kulę ograniczoną horyzontem grawitacyjnym, to na
głębokości równej połowie promienia grawitacyjnego i dla uproszczenia pod warunkiem zerowego gradientu
gęstości (ta sama gęstość w każdym punkcie), pozostała masa jest ośmiokrotnie
mniejsza, a więc wartość liczbowa potencjału grawitacyjnego na powierzchni tej
mniejszej kuli jest czterokrotnie mniejsza, niż na linii horyzontu
grawitacyjnego. Sprawdź to rachunkiem. Czy horyzont grawitacyjny znajduje się
też niżej? Nie! Wszak niżej masa centralnej części jest odpowiednio mniejsza, a
potencjał, w miarę zagłębiania się w obiekt, coraz bardziej różni się od tego
na linii horyzontu. Jeśli promień centralnej części jest k- razy
mniejszy od promienia grawitacyjnego, to wartość liczbowa potencjału na jej
powierzchni jest k² razy mniejsza.
Sprawdź. Dla przypomnienia, zgodnie z prawem Gaussa materia znajdująca się
powyżej nie ma wpływu na to pole. A jeśli koncentracja materii ku środkowi rośnie, to rośnie też lokalny
defekt masy, co jeszcze bardziej oddala czarnodziurowanie. Zatem w
przypadku jednorodnego obiektu
materialnego wypełniającego sferę horyzontu grawitacyjnego, wniosek o zerowej
częstotliwości promieniowania emitowanego z głębokości równej połowie promienia
grawitacyjnego, zupełnie nie dotyczy sprawy. Zerowa wartość częstotliwości
emitowanego promieniowania nie jest więc tu rzeczą realną, choć sam wynik jest
dość interesujący, choćby z filozoficznego punktu widzenia.
Tyle, gdy chodzi o obiekt zamknięty
horyzontem grawitacyjnym. A co z gwiazdą neutronową? W związku z tym, że jej
rozmiary są niewiele większe, niż rozmiary obiektu zamkniętego o ich masie,
sądzić można, że częstotliwość promieniowania (tam w pobliżu) będzie tylko
nieznacznie większa. Przeprowadzenie odpowiedniego obliczenia, według schematu
przedstawionego powyżej, nie powinno nastręczac trudności. Czy wynik ten zgodny
jest z obserwacją? By zaobserwować, trzeba tam pojechać...
Czy powyższy opis sprawy godny jest
zamieszczenia, czy też to niewypał? Na razie stwierdzić można, że klasyczne, to
znaczy quasi-newtonowskie podejście posiada spory ładunek heurystyczny. Być
może nawet sugeruje nie w pełni adekwatne stosowanie ogólnej teorii
względności, podczas rozwiązywania problemów pojawiających się w warunkach
skrajnie wielkiej koncentracji materii. Zamiast stwierdzić, że w
osobliwości załamuje się ogólna teoria względności, zauważyć można, że
osobliwość nie może powstać. Swoją drogą, do rozwoju samej teorii przyczynić
się może zaakceptowanie istnienia odpychania grawitacyjnego. Jak wiadomo, to nie Einstein wymyślił
czarną dziurę syngularną, wprost argumentował, że nie jest możliwe jej
powstanie. Po ogłoszeniu OTW w roku 1915, moda na rozwijanie i poprawianie tej
teorii przybrała rozmiary epidemiczne. Wprost owczy pęd. Modzie tej poniekąt
uległ też sam Einstein. On sam jednak nie wymyślił czarnej dziury singularnej, wprost nie zgodził się z tezą o
możliwości jej istnienia. A
jednak powszechnie przyjęte jest, że czarna dziura jest wiekopomnym dziełem
Einsteina. Gdyby nawet wymyślił, byłby raczej zaniepokojony takim obrotem sprawy. To różniłoby go od epigonów. Tak to jest, gdy komuś
się wypsnie jakieś fajne powiedzonko, nośna nazwa rzeczy nawet nie mogącej
istnieć, tak dla żartu. W roku 1967 John Wheeler (chyba nie tylko dla żartu) wymyślił
dla zamkniętych grawitacyjnie obiektów nazwę, która zrobiła wielką karierę:
„Czarna Dziura”. Cóż, libido działa. Wszyscy stadnie ruszyli w kierunku tej
atrakcyjnej nazwy, którą wymyślił nie byle kto. Nie tylko dziennikarze. Młodzi
doktoranci i nie mniej ambitni młodzi doktorzy od razu złapali się na ten
haczyk. Pracują z samozaparciem angażując w to pomysłowość godną podziwu. Któż
nie chce nagrody Nobla... Rzecz dopełniają (oczywiście) dziennikarze, a do
sprawy biorą się w końcu poważni uczeni (W międzyczasie byli doktoranci stali
się poważnymi uczonymi). Psychologia świętuje. Oczywiście było w czym grzebać,
gdyż możliwości matematyki są nieograniczone. Nawet najwybitniejsi dali się na
to złapać. Przez dziesiątki lat rozwijała się teoria
czarnych dziur syngularnych. Dziś każde dziecko... A sam Hawking zaczyna poważnie powątpiewać, choć
przyczyna tkwi w zupelnie czymś innym. Problemy, które ostatnio się pojawiły,
nie istnieją w koncepcji, którą przedstawiam, wiec po co mam o nich pisać. Przepraszam za niewybaczalną
impertynencję.
Mamy więc czarne dziury z osobliwością, w
których czas przestaje płynąć – otchłanne lejki tuneli czasoprzestrzennych
i białe dziury, z których wypływa zawartość czarnych,
by tworzyć, nawet z jednej małej gwiazdy, nowy wszechświat jak nasz (mimo braku upływu czasu). Swoją drogą, jak
te białe mogą istnieć, jeśli masa singularnej czarnej dziury jest stała (gdy
nie ma wychwytu materii zzewnątrz)?... Czary mary.
Dawniej nawet się nie śniło, do czego nauka może dojść...
W dodatku, by
dopełnić sprawy, zauważmy, że mamy też Ciemną Energię, która na przekór
wszystkiemu, z pomocą stałej kosmologicznej, rozpycha cały Wszechświat... z
powodu dość problematycznej interpretacji określonego efektu obserwacyjnego. Katastrofa Horyzontalna. Najważniejsze, że „fabryka
snów” pracuje pełną parą, a z taśmy schodzi film za filmem. Tak między nami,
lubię te filmy, choć czasami przypomina mi to baśnie braci Grimm. Czasami też
pewną baśń Andersena.
¹) O regule tej wspomniałem
także w artykule szóstym pierwszej części. Tutaj, by nie rozpraszać czytelnika
cytuję odpowiedni odnośnik zamieszczony pod tamtym artykułem.
Już w XVIII wieku Titius odkrył ciekawą prawidłowość dotyczącą orbit planet Układu
Słonecznego. Bode to upowszechnił, ponoć przypisując sobie odkrycie. Przez
jakiś czas reguła ta nazywana była nawet regułą Bodego. Dziś mówi się
przeważnie o regule Titiusa-Bodego (T-B).
Chodzi o to, że planety okrążające Słońce
nie zajmują miejsc przypadkowych. Otóż średnie odległości poszczególnych planet
od Słońca ująć można w pewnej prostej zależności matematycznej. Jeśli
przyjmiemy za jednostkę, średnią odległość Ziemia-Słońce, mamy:
a = 0,4 + 0,3n
przy czym n
jest równe zeru, oraz kolejnym potęgom liczby 2: 1, 2, 4, 8, 16, 32,
64, 128. Liczbie 0 odpowiada planeta Merkury. Oto tabela zestawiajaca wartości a dla poszczególnych planet z
rzeczywistą odleglością.
Planeta
|
n
|
T-B
|
Odl.rzeczyw.
|
Merkury
|
0
|
0,4
|
0,39
|
Wenus
|
1
|
0,7
|
0,72
|
Ziemia
|
2
|
1,0
|
1,0
|
Mars
|
4
|
1,6
|
1,52
|
-
|
8
|
2,8
|
-
|
Jowisz
|
16
|
5,2
|
5,2
|
Saturn
|
32
|
10,0
|
9,54
|
Uran
|
64
|
19,6
|
19,2
|
Neptun
|
-
|
-
|
30,1
|
Pluton*
|
128
|
38,8
|
39,5
|
*) Pluton
niedawno usunięto, uznano za planetę karłowatą, tak, jak wiele innych ciał
znajdujących się w pasie Kuipera. Jak widać, mamy zgodność zaskakująco dobrą i
trudno uznać to za przypadek. Zastanawiające, że liczbie 8 nie odpowiada żadna
planeta. Jeszcze bardziej zastanawiające jest to, że znajdujące się tam
planetoidy (asteroidy) odkryto (największe z nich) właśnie dzięki regule T-B. Odkryto
je na samym początku XIX wieku (Ceres: a = 2,8; Pallas:
a = 2,8; Juno: a = 2,7 i Westa: a = 2,4). Zastanawia też „nieobecność” Neptuna. Ale nie musi
to świadczyć na niekorzyść samej reguły T-B. Może to stanowić wskazówkę na to,
że już po utworzeniu się Układu Słonecznego, miało miejsce wydarzenie
(kolizja), które wypaczyło pełną zgodność. Być może między Marsem, a Jowiszem
krążyła planeta, która uległa rozbiciu i rozproszeniu, być może Neptun, planeta
bliźniacza (jak się dziś okazuje) Uranowi, z tego samego powodu doznała
grawitacyjnego pchnięcia. Nie będę tutaj snuł opowieści niezgodnych z
dzisiejszym widzeniem spraw. Sądzę, że najlepszą odpowiedź na pytanie: „Dlaczego?”
uzyskamy studiując pisma Sumerów (a nie dzisiejszych astronomów). Dla
ułatwienia zachęcam do lektury książki Zechrii Sytchina pt. Dwunasta planeta.
Niekoniecznie trzeba się zgodzić ze wszystkim, co tam pisze, ale zastanowić się
warto. Zdecydowana większość odrzuca bez zastanowienia wszystko, co wystaje
poza ramy tego, co nazywają swymi przekonaniami. Dla nich przekonania te
posiadają cechy wiary. A wiara na ogół jest ślepa. O elastyczności spojrzenia
nia ma mowy.
Dziś nie traktuje się tej reguły zbyt
poważnie, gdyż nie wiadomo skąd ta prawidłowość się bierze, co ją
fizycznie uzasadnia. Nie ma punktu zaczepienia. By nie rozwijać radosnej
twórczości amatorów, po prostu pomija się rzecz milczeniem lub co najwyżej
widzi się w tym „tajemniczy przypadek”. A może jednak istnieje skwantowanie orbit, także w
odniesieniu do planet Układu Słonecznego (i ogólnie,
wszystkich układów planetarnych)? Rzecz do dziś
nie wyjaśniona. Dlaczego? Bo szuka się nie tam, gdzie trzeba. Co ważne, że pod
latarnią (obserwable).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz